środa, 12 listopada 2014

Patriotyzm po polsku

Patriotą według Słownika Języka Polskiego jest "człowiek kochający swoją ojczyznę, gotów do poświęceń dla niej". Trudno mi wyobrazić sobie w czasach pokoju bardziej odpowiedni dzień do okazania swojego patriotyzmu niż Dzień Niepodległości. W wielu polskich miastach i wsiach 11 listopada obywatele wychodzą na ulice, place, by pokazać, że są Polakami. Od kilku lat jednak wśród nich pojawia się patologia i niestety o tej patologii jest ten tekst.

Gdy patrzę na zdjęcia i filmy, a także statystyki z ostatnich kilku Marszów Niepodległości w stolicy, kilka pytań przychodzi mi do głowy. Kim są ci ludzie? Dlaczego to robią? Czy oni w ogóle rozumieją, co robią? Może po kolei. Nazywają siebie patriotami, idą w marszu patriotycznym ramię w ramię z kombatantami, ofiarami reżimu sowieckiego. Zakładam, że są dumni z bycia Polakami. Jednak ich zachowanie przeczy moim założeniom. Jeśli są dumni, to czemu zasłaniają twarze? Niektórzy z nich twierdzą, że walczą z "systemem". Historia Polski zna wielu, którzy walczyli z "systemem". Tadeusz Reytan, Eligiusz Niewiadomski, Lech Wałęsa - każdy z nich walczył z "systemem" na swój sposób, ale żaden z nich nie zakrywał twarzy.

Idą w jednej linii z ludźmi, którzy za kraj oddali dużo łez, potu i krwi, czasem nawet wiele lat wolności. A co zamaskowani "patrioci" dali ojczyźnie? Wielu z nich nie odbyło nawet służby wojskowej. Jedyne, co Polska zyskała dzięki nim, to wstyd, zniszczenia, poczucie zagrożenia. Czy na tym polega patriotyzm?

Kochają ojczyznę. Swoją miłość okazują zaśmiecaniem ulic, niszczeniem mienia, biciem niewinnych obywateli, dewastowaniem stolicy - wizytówki państwa. Podobną miłość psychologia zna z patologicznych rodzin, gdzie uczucie jest okazywane poprzez krzywdzenie najbliższych. Kto wie, może nasi rozrabiający patrioci pochodzą właśnie z takich rodzin, gdzie przemoc fizyczna i psychiczna jest sposobem okazywania miłości?

Co zatem możemy zrobić, aby pomóc Polsce w takich sytuacjach? Przede wszystkim powinniśmy reagować. Organizatorzy, porządkowi, każdy uczestnik - wszyscy. Organizatorów jest co najwyżej kilku, porządkowych kilkudziesięciu-kilkuset. Uczestników jest kilkadziesiąt tysięcy. Chuliganów - aresztowano blisko 300, pozostałych liczba jest nieznana. Wystarczyłoby, żeby uczestnicy wsparli organizatorów i porządkowych. Jakimi metodami? To należy uzgodnić z organizatorami i ze służbami porządkowymi.

Nie będę się rozpisywał, skąd wzięli się kibole w Marszu Niepodległości, bo geneza polityczna takiego stanu rzeczy jest oczywista. Winni powinni się uderzyć w pierś, zamiast tego odwracają głowę lub przerzucają odpowiedzialność na przeciwników. Władza z kolei ucieka się do półśrodków, pozorów. Nie można jednak pozostawić tego bez reakcji. My - społeczeństwo wyraźnie powinniśmy wyrazić dezaprobatę wobec takich zachowań uczestników Marszu Niepodległości. Manifestacje politycznę są ok - każdy może wyrażać własne poglądy. Wandalizm, chuligaństwo, przemoc powinny być jednak tępione bez względu na to, kto się ucieka do tych metod - prawi, lewi czy środkowi. Niech liderzy największych partii wyraźnie określą swoje stanowisko i poprą je działaniami! Co mi po słowach premiera, który czyta statystyki policyjne i rok w rok powtarza, że nie może tak być i trzeba coś z tym zrobić, skoro na słowach i zapewnieniach się kończy? Z drugiej strony mamy partię opozycyjną, która zamiast zwalczyć adoptowaną przez siebie zarazę, regularnie ją dokarmia i bagatelizuje poczynione przez nią szkody. Czy tego chcą, czy nie, zamaskowani chuligani z Marszu Niepodległości są pionkami w grze największych partii. Tracimy na tym my, zwykli obywatele, państwo polskie, a zyskują elity polityczne i obce kraje.

Gdy tak patrzę na polską scenę polityczną, przypominają mi się słowa księcia Bogusława Radziwiłła z "Potopu": "Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą wileńskim powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy." Skutki takiego traktowania Rzeczposoplitej przez ówczesnych możnych były opłakane i doprowadziły do zniknięcia Polski z mapy świata na ponad 100 lat. 

poniedziałek, 15 września 2014

Baltikon 2014 - relacja

W dniach 13-14 września 2014 roku w Sopocie odbył się konwent o nazwie Baltikon 2014. Organizatorami były Stowarzyszenie Edukacji bez Granic i gospodarz tej imprezy - Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej, przy współpracy z Gdańskim Klubem Fantastyki i sklepem Maginarium.pl. O godzinie 9:40 razem z moją partnerką życiową dotarliśmy na miejsce i ustawiliśmy się w liczącej ponad 200 osób kolejce. Choć z początku się na to nie zapowiadało, akredytacja przebiegła dość sprawnie. Nieregulaminowo umundurowany żołnierz armii niewiadomej wpuszczał co kilka minut po 10-15 osób do budynku uczelni. Organizatorzy co chwila pytali, czy w kolejce są jacyś twórcy atrakcji bądź gracze Counter Strike, bo dla nich było osobne wejście.

Po przekroczeniu progu budynku ustawiliśmy się w kilkuosobowej kolejce do ławki akredytacyjnej, gdzie następnie zostaliśmy wylegitymowani. Po potwierdzeniu naszych tożsamości i opłaceniu wejściówki otrzymaliśmy zielone opaski na nadgarstki. Co nas zaskoczyło, organizatorzy nie przygotowali dla uczestników żadnych identyfikatorów, za to otrzymaliśmy rachunki (takie prawdziwe) za opłacone 40 zł od osoby. O informator musiałem się upomnieć, gdyż czy to z powodu gapiostwa helpera, czy też w wyniku poleceń organizatorów takowego nie otrzymaliśmy. Razem z cienką książeczką dostaliśmy wydrukowaną na kartce formatu A3 tabelę z planem atrakcji.

Zawartość informatora była dla nas kolejnym zaskoczeniem. Podwójna okładka (błąd drukarski?), następnie spis treści i osoby odpowiedzialne za konwent, dalej regulamin konwentu, lista zaproszonych gości wraz z krótkim opisem, plan konwentu i mapka pokazująca drogę do sleep roomu znajdującego się w odległości kilkuset metrów od budynku uczelni. Koniec. Żadnych informacji o atrakcjach, które miały czekać na uczestników. Nie było również kontaktu do ochrony, służb medycznych czy organizatorów. Oczywiście czytający ten tekst organizatorzy mogą się bronić tym, że była wywieszona informacja o znajdujących się w dwóch miejscach opisach atrakcji, ale były to jedynie opisy większości atrakcji dwóch z pięciu bloków programowych. Kolejnym minusem było to, że mapy poszczególnych pięter zawierały nieaktualny rozkład pomieszczeń oraz pomieszczenia w żaden sposób niewspomniane w planie atrakcji.

Twórcy tegorocznego Baltikonu podobnie jak organizatorzy wielu podobnych imprez po prostu przepisali regulamin innego konwentu i nieznacznie go zmodyfikowali. Serio, jeszcze kilka tego typu imprez i przed otwarciem informatora będę w stanie wyrecytować regulamin. Niestety w tym przypadku jest to dość niedopracowana kopia, bowiem nie dość, że powiela błędy językowe i błędy formalne (np. zapisy niezgodne z prawem), to jeszcze niektóre punkty regulaminu zaprzeczają innym. Ponadto regulamin nie był dostosowany do realiów imprezy - według niego sleep room znajdował się poza terenem konwentu (może tak faktycznie było?). Jeden z powielanych w regulaminach kolejnych tego typu imprez punkt został sprowadzony do absurdu, bowiem zgodnie z punktem 24 w pewnym momencie powinienem rozpocząć kopulację (o tym później). Ale to nie wszystko! Zgodnie z ostatnim punktem regulaminu współorganizator i główny sponsor imprezy powinien zostać usunięty z konwentu. Chyba że stwierdzenie "Na terenie Baltikonu zabrania się..." nie dotyczy wyżej wymienionego podmiotu.

Punkty programowe zostały podzielone na 5 bloków tematycznych - mangowy, fantastyczny, naukowy, eSport i gier bez prądu. Przez 30 godzin konwentu uczestnicy mogli wybierać spośród blisko 170 paneli, konkursów, pokazów czy spotkań autorskich rozlokowanych w kilkunastu salach. Dodatkowo do dyspozycji były gry konsolowe, planszowe i karciane, a głodny lub spragniowy konwentowicz mógł się posilić w barze bądź w herbaciarni. Na korytarzach można było również kupić przypinki, kubki itp. na kilku stoiskach z mangowymi gadżetami.

W programie imprezy zainteresowało nas ponad 20 atrakcji, jednak część z nich się pokrywała czasowo z innymi, wobec czego wytypowaliśmy 13 z nich. Pierwsze odwiedzone przez nas prelekcje były prowadzone przez pracowników naukowych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Dr J. Piotrowski wyjaśnił dość klarownie, czym jest i na jakie pytania odpowiada psychologia społeczna oraz czym jest fantastyka. Pokazał też, w jaki sposób obie dziedziny odpowiednio nauki i kultury mogą sobie wzajemnie pomóc. Młodzi pisarze-amatorzy mogli się na tym wykładzie nauczyć, jak tworzyć postacie i realia światów, by zainteresować potencjalnych czytelników. Dr Piotrowski przedstawił przykłady mechanizmów rządzących ludzkim umysłem.

Dr Radosław Sterczyński na wstępie poinformował nas, że prelekcja będzie miała inny temat niż ten, które był ujęty w programie imprezy. Choć powiadomił o tym organizatorów, ci nie zaktualizowali programu. Byłem w stanie go zrozumieć, bowiem sam tydzień przed konwentem wysłałem maila z zapytaniem do organizatorów i do dziś nie dostałem odpowiedzi. Krótko mówiąc wykładowca uczelni, w budynku której przebywaliśmy, pokazał nam metody pozwalające ćwiczyć naszą kreatywność.

Na kolejną atrakcję udaliśmy się do herbaciarni, gdzie za dnia na konwencie można było dość tanio kupić gorące napoje czy ciasto domowej roboty. Dwie młodo wyglądające pokojówki prowadziły panel zatytułowany "Droga herbaty - japońska ceremonia parzenia herbaty okiem Europejczyka z degustacją". Jedna z prowadzących miała pewne braki w przygotowaniu, podczas gdy druga opanowała materiał perfekcyjnie. W wielu momentach dały o sobie znać małe doświadczenie i wynikający z tego brak pewności siebie prelegentek, a przynajmniej w ten sposób próbuję sobie tłumaczyć problemy z technikami mówienia. Wychwyciłem też jedną sprzeczność pomiędzy tym, co mówiły prowadzące w dwóch różnych momentach panelu. Mimo powyższych potknięć prelekcja była ciekawie prowadzona i z zainteresowaniem słuchałem, czym jest matcha, jak powinna być poprawnie przyrządzona herbata, w jaki sposób ją podawać, a jak odbierać.

Grzegorz Szepaniak z Gdańskiego Klubu Fantastyki opisał pokrótce historię Anatomii Fantastyki i jej działalności (w tym publikacji). Idąc na ten panel nie miałem pojęcia, że chodzi o wydawnictwo zajmujące się publikacją dzieł krytyków literackich na różne tematy, nierzadko prac magisterskich czy doktoranckich. Wszystko oczywiście poświęcone pisarzom i nurtom w fantastyce. Mimo to z zainteresowaniem uczestniczyłem w dyskusji.

Kolejna atrakcja była dość ciekawym, dla mnie nowym doświadczeniem. Po 5 minutach od godziny planowanego rozpoczęcia do sali wszedł jeden z organizatorów i oznajmił, że prowadzący jeszcze nie dojechali, bo utknęli w korkach w Gdańsku. Mieli się pojawić po 15 minutach i tak też się stało. Troje członków Studia Verstalia miało poprowadzić atrakcję pod tytułem "Teatr post-apo". Przebrani w dość dziwne, wzięte rodem z gry "Fallout 3" stroje przez moment chodzili po sali szkolnej, jakby nie mieli pojęcia, co mają robić. Po chwili okazało się, że mieli przedstawić scenę, ale w sali szkolnej tego po prostu nie da się zrobić z uwagi na rekwizyty artystów-amatorów, które mogły spowodować szkody materialne. Prawdopodobnie zawiodło coś w komunikacji twórców atrakcji z organizatorami (już drugi tego przykład na 4 odwiedzone atrakcje). Gdy minęło pół godziny od pojawienia się aktorów, organizatorzy poprosili tych pierwszych o poprowadzenie atrakcji przed budynkiem szkolnym. Tam też po chwili udały się wszystkie osoby z sali. Aktorzy faktycznie odegrali jakąś scenkę trwającą może ze dwie minuty, po czym poszli w krzaki i tyle było zaplanowanej na dwie godziny atrakcji.

Taki rozwój wypadków pozwolił nam jednak zmienić plany i udać się na panel, z którego wcześniej zrezygnowaliśmy, jako że się zazębiał z wyżej wspomnianym przedstawieniem. Jedna z dziewcząt prowadzących wcześniej prelekcję o ceremonii parzenia herbaty tym razem w sposób niemal perfekcyjny przedstawiła wierzenia Japończyków, ich panteon bóstw, różne rodzaje duchów, upiorów i demonów, a także zwierząt, którym przypisywano nadnaturalne zdolności. Muszę przyznać, że w mojej 11-letniej karierze konwentowej może kilka razy widziałem tak dobrze przygotowany i poprowadzony panel, za co też młodej prowadzącej osobiście podziękowałem.

Niestety po tak świetnie zrobionym punkcie programowym przyszedł czas na zimny prysznic. Dwie kolejne atrakcje są doskonałymi przykładami, jak nie należy prowadzić atrakcji konwentowych. Na 5 minut przed startem panelu sala była pełna. Jednak prowadzący zapowiedział, że rozpocznie z dziesięciominutowym opóźnieniem. Jego wytłumaczenie tego stanu rzeczy było równie głupie co naiwne. W czasie tych 10 minut puszczał teledyski na youtube, zachowując się przy tym jak kretyn i myśląc, że kogokolwiek to bawi. Jan Kowalski* zaprezentował w dwie godziny skróconą historię początków anime w polskiej telewizji. W gruncie rzeczy polegało to na tym, że leciał według przygotowanej listy, omawiając dość lakonicznie jedynie wybrane pozycje i pokazując openingi do większości tytułów. Starałem się wyłapać, według jakiego klucza ułożył listę, ale mi się to nie udało. Dość losowo przeplatał anime emitowane u nas w latach 80-tych z tymi znanymi młodszym pokoleniom z Fox Kids czy z Jetixa. W jego zestawieniu zabrakło kilkunastu pozycji emitowanych na początku lat 90-tych w telewizji publicznej czy w kolejnych latach na antenie Polonii 1. Co więcej, opisując zarys fabularny niektórych pozycji popełniał rażące błędy rzeczowe (np. nazywając Ulyssesa Perseuszem, czy podając nieprawidłowy tytuł "Tajemnice Złotego Miasta"). Jednak najgorsze było to, że częściej wrzeszczał niż mówił, używając do tego wiele niecenzuralnych słów. Zacytuję tylko kilka z nich: "kurwa", "gówno", "rozjebie", "rozpierdolimy", "jebany". Siedząc w pierwszym rzędzie usłyszałem, jak któryś z uczestników nazwał prowadzącego burakiem i trudno się nie zgodzić z tą opinią.

Kolejną "perełką" był panel dyskusyjny "Czy nie jestem aby za stary na konwent i anime?". Pewnie Was w tym miejscu zaskoczę, ale atrakcji tej nie prowadził żaden z oldfagów - ci, przyciągnięci tematem dyskucji, w liczbie co najmniej kilku siedzieli na widowni. Panel prowadziła młodo wyglądająca kobieta o nicku Lucyfer. Po kilku minutach mogliśmy się dowiedzieć, że potencjalnie za stara Lucy ma w swoim dorobku, o zgrozo!, 4 lata konwentów! Tak, jej debiut konwentowy miał miejsce w 2010 roku. No ale ok, dajmy jej szansę, może wywiąże się ciekawa dyskusja? Niestety, prowadząca na podstawie jej osobistych doświadczeń konwentowych wysnuwała takie tezy, że nie mogło to pozostać bez reakcji w wielu przypadkach, bądź co bądź, starszej publiczności. Wspomnę tylko kilka ciekawych stwierdzeń. Lucy jest święcie przekonana, że w 2010 roku (i wcześniej) nie było ochrony na konwentach, cosplayerzy nie używali peruk, konwentowicze nie wozili ze sobą karimat czy materacy. Uczestnicy usłyszeli też, że robienie konwentów na dwie szkoły nie wypala (sam byłem na dwóch konwentach zaprzeczających tej tezie), a anime.com.pl upadł dlatego, że pojawił się facebook. Generalnie prowadząca wylewała żale, jak to jest/było źle i że konwenty w ogóle są do kitu. Wyraźnie niezadowolony uczestnik dyskusji zapytał Lucy w połowie czasu przeznaczonego na ten panel, jak się nazywa atrakcja, na którą przyszliśmy. Chyba nie zrozumiała, co nim motywowało, bo dalej kontynuowała swoje wywody, które trudno było nazwać dyskusją. Najzabawniejszym momentem było, gdy wspomniała, że teraz to ludzie zgłaszają atrakcje na konwenty tylko po to, by wejść za darmo na imprezę. Miałem nieodparte wrażenie, że mówi o sobie, choć nie zdaje sobie z tego sprawy.

Po wywodach nieszczęśliwej konwentowiczki przyszedł czas na "Niesprawiedliwy konkurs wiedzówkowy - lata 80. i 90." prowadzony przez Red Riot. Choć atrakcja według planu miała trwać dwie godziny, prowadzący zapowiedział, że powinno to nam zająć maksymalnie pół godziny. Już na samym początku była niespodzianka. Pierwsze pytanie było z "Hobbita", którego nijak nie można było wpasować w lata 1980-1999. Co więcej, konkurs odbywał się w sali o nazwie konkursowa-mangowa, w bloku tematycznym mangowym, dlatego pytanie o bohaterów tolkienowskich tym bardziej zaskoczyło uczestników. Prowadzący jednak nic sobie z tego nie robił. Wszyscy musieli udzielić odpowiedzi na blisko setkę pytań każdy z przeróżnych dziedzin - film, muzyka, anime i wiele innych. Pojawiały się też pytania spoza tytułowego przedziału czasowego. Konkurs był jak najbardziej niesprawiedliwy, ale trudno mieć o to pretensje do prowadzącego, jeśli na samym początku nas o tym uprzedził. Po blisko trzech godzinach konkursu trzy osoby ex aequo zajęły pierwsze miejsce. Jedną z nich byłem ja, co pozwoliło mi zdobyć 20 punktów waluty konwentowej. Niestety z powodu przedłużenia tej atrakcji nie zobaczyłem panelu, który zaplanowałem sobie na zamknięcie dnia konwentowego. Po konkursie udaliśmy się z narzeczoną na spoczynek.

Wspomnę jeszcze, że w sobotę kilkakrotnie zaglądaliśmy do games roomu, w którym przy niemal każdej naszej wizycie był komplet graczy. Gdy udało nam się znaleźć wolną ławkę, rozegraliśmy partię gry "Munchkin Apokalipsa".

Następnego dnia zawitaliśmy na teren konwentu kwadrans przed dziesiątą. W pierwszej kolejności poszliśmy do sklepiku konwentowego, by wymienić zdobyte 20 pkt. na nagrodę. Mieliśmy do wyboru kubek lub tomik mangi albo pomniejsze nagrody (np. sześć przypinek). Zainteresowała nas jednak koszulka za 30 pkt. i zapytaliśmy o możliwość dopłacenia do koszulki, jako że na niejednym konwencie organizatorzy pozwalają na to użytkownikom. Ponieważ dyżurujący w sklepiku helper nie potrafił nam pomóc oraz nie posiadał numeru telefonu do organizatorów (co wydało mi się dziwne), poprosił o nasze przyjście w późniejszym czasie, a on do tej pory miał się dowiedzieć, czy jest możliwość wymiany punktów z dopłatą na nagrodę.

Udaliśmy się więc do herbaciarni na dość ciekawie zapowiadający się panel o herbacie prowadzony przez znane nam z poprzedniego dnia pokojówki. Po kwadransie oczekiwania na rozpoczęcie atrakcji podszedłem do jednej z prowadzących i dowiedziałem się, że czekają na sprzęt niezbędny do poprowadzenia panelu oraz że muszą z koleżanką coś poprawić w przygotowanych materiałach. Po kilku kolejnych minutach bezczynności opuściliśmy z narzeczoną herbaciarnię.

Zajrzeliśmy do sklepiku, gdzie helper zacytował nam udzieloną przez jedną z organizatorek odpowiedź na zadane przez nas pytanie. W dość niecenzuralny sposób powiedziała, że mamy kopulować. Stanęliśmy przed trudną decyzją, bowiem punkt 24 regulaminu konwentu wyraźnie nakazuje nam wykonywać polecenia organizatorów. Przyznam szczerze, że jeszcze na żadnym konwencie nie zostałem w ten sposób potraktowany. Przecież wystarczyłoby powiedzieć, że nie ma możliwości dopłaty do nagrody i my byśmy zaakceptowali decyzję organizatorów. Nie trzeba było być aż tak wulgarnym wobec uczestników. Mieliśmy ochotę opuścić imprezę, jednak po spacerze na świeżym powietrzu wróciliśmy do herbaciarni.

Z godzinnym poślizgiem rozpoczął się panel o herbacie. Od dwóch dobrze przygotowanych prowadzących dowiedzieliśmy się m.in. o istnieniu herbat żółtej i niebieskiej, która z herbat jest najzdrowsza, a która najszlachetniejsza. Poznaliśmy też zwyczaje towarzyszące piciu herbaty w różnych zakątkach świata. Po zakończeniu tej atrakcji pozostaliśmy w tym samym pomieszczeniu, bowiem jako następna miała być atrakcja zatytułowana "Jak zacząć pisać". Dowiedzieliśmy się jednak, że będzie to panel dyskusyjny z nastawieniem na wypowiadanie się publiczności. Ponieważ czegoś innego się spodziewaliśmy, ewakuowaliśmy się jeszcze przed rozpoczęciem panelu. Po krótkiej naradzie poszliśmy do sklepiku wymienić punkty na kubek, by po chwili udać się na zwiedzanie Sopotu.

Tegoroczna edycja Baltikonu miała dwie twarze. Z jednej strony przeważały dobrze przygotowane atrakcje. Pracownicy naukowi Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w sposób ciekawy łączyli elementy psychologii z tematyką konwentu. Pokojówki z herbaciarni na trzech panelach w ciekawy sposób opowiadały o Dalekim Wschodzie. Mniej udane były atrakcje prowadzone przez wydawałoby się bardziej doświadczonych prowadzących, z dwoma opisanymi powyżej antywzorami na czele, o których mam zamiar wspomnieć na innym konwencie w tym roku. Dużo gorzej konwent wypadł pod względem organizacyjnym. Przy nominalnej cenie wejściówki 45 zł organizatorzy zaoferowali bardzo mało. Jakość tego, co dali od siebie (czyli generalnie wszystko oprócz atrakcji) była dość niska - jeden z najgorszych informatorów (brak treści!), jakie widziałem, brak identyfikatorów, brak opisów atrakcji, brak podstawowych informacji, helperzy i organizatorzy albo nie chcieli, albo nie mogli pomóc, nie potrafili wskazać osoby, do której można się zwrócić. Komunikacja z organizatorami kulała zarówno przed konwentem jak i podczas imprezy. Do tego jednostkowy przypadek chamskiego potraktowania użytkowników przez organizatorów był na tyle silny, by zaważyć na ocenie konwentu.

*Aktualizacja: Imię i nazwisko prowadzącego atrakcję zmieniłem na jego prośbę.

niedziela, 27 lipca 2014

Deklaracja sumienia/wiary pedagogów, czyli ile prawdy w Prawdzie.

Na wstępie chcę zaznaczyć, że nie mam nic do czyjejś wiary i do tego, w jaki sposób ktoś ją wyznaje. Nie jest to również atak na pedagogów, którzy podpisali lub podpiszą wspomnianą w tym tekście deklarację. Wpis ten jest jedynie analizą treści owego manifestu.

Niejaki Jan Górczyński, publicysta jednej z niszowych stron prawicowych, na wzór deklaracji sumienia lekarzy spłodził podobny tekst, tym razem dla pedagogów. Pełną treść bez problemu znajdziecie w internecie, więc przytoczę jedynie fragmenty, dodając do nich moje komentarze. Projekt deklaracji ciągle się zmienia, ja odniosę się do fragmentów z dnia dzisiejszego.

"Deklarujemy przywiązanie do tysiącletniego dziedzictwa chrześcijańskiej kultury i katolickiej Ojczyzny. Pamiętamy, że gwarantem bezpieczeństwa, wolności i dobrobytu była katolicka większość Narodu Polskiego, która sprawowała rządy w Polsce w imieniu całości narodu” 

Choć nie jest to powiedziane wprost, zasugerowane zostało, że to właśnie katolicka wiara była gwarantem naszej wolności, bezpieczeństwa i dobrobytu. Historia jednak w wielu miejscach temu zaprzecza. W średniowieczu (XXIII - XXV w.) walczyliśmy u boku pogan przeciw obrońcom wiary chrześcijańskiej (Zakon Krzyżacki), którzy najeżdżali nasze ziemie, plądrowali je, mimo że jako kraj byliśmy katoliccy. W czasach ekspansji imperiów muzułmańskich nasza wiara też jakoś nas nie obroniła przed utratą kolejnych terytoriów na rzecz wyznawców Allaha. O protestantach (Szwecja) i prawosławnych (Rosja) nie wspominając. A może wiara chrześcijańska była gwarantem naszej wolności w wiekach XVIII-XX? Najpierw rozbiory, potem okupacja nazistów, na końcu okupacja sowiecka. Gdzie była wtedy nasza wiara? W jaki sposób nas wtedy obroniła? Gdy wszystkie kraje katolickiej wykreśliły nas ze swoich map, jedynie Turcja, kraj muzułmański, nie uznała rozbiorów.

Jeśli jednak odczytamy fragment preambuły dosłownie, to też te słowa mijają się z prawdą. Owszem, nasze siły zbrojne w dużym stopniu były katolickie ("katolicka większość Narodu Polskiego"), choć nie brakowało w nich tatarów, kozaków, czy też najemników z krajów protestanckich. Nie przypominam natomiast sobie czasów, gdy rządy w Polsce sprawowała "katolicka większość". Najpierw rządy sprawowały jednostki (monarchowie), potem oligarchowie, obecnie mamy kilkaset osób. Daleko takim liczbom do większości wielomilionowego narodu. Historia również nie podaje przykładów władzy w Polsce, która rządziłaby w imieniu całego narodu.

Dalej czytamy: "Historia dowiodła, że tylko wychowana przez Święty Rzymski Kościół Katolicki wspólnota wyznająca totalną etykę opartą na Dekalogu, czyli prawach miłości jest zdolna do zbudowania i obrony wielkiego państwa i Narodu."

Autor tych słów używa słowa "historia", choć jej wcale nie zna. Historia dowiodła, że dekalog i kościół katolicki mają się nijak do powstawania "wielkich państw i narodów". Inkowie, Egipcjanie, Cesarstwo Rzymskie, Chiny - to tylko nieliczne przykłady obalające tezę autora manifestu. 

"Deklarujemy zatem przywiązanie do tego Tysiącletniego Dziedzictwa naszej chrześcijańskiej kultury i katolickiej Ojczyzny, w której wolności zażywali wszyscy Polacy, niezależnie od swojego wyznania."

Myślę, że wyznawcy wiary przodków i innych wierzeń mieliby inne zdanie na ten temat. Podobnie mieszkańcy wsi, którzy byli wyzyskiwani przez szlachtę i przez wiele stuleci byli pozbawieni wielu wolności uznawanych dziś za podstawowe (np. prawo do posiadania, prawo do migracji, prawo do edukacji).

"Za wszelkie odchylenia cywilizacyjne, za próby syntez z innymi cywilizacjami zapłaciliśmy w przeszłości wielką cenę w postaci utraty niepodległości, udręk niewoli, utraty mienia państwowego i prywatnego, a także życia milionów ofiarnych i niewinnych Polaków."

Nie wiem, czego obecnie uczą w szkołach na lekcjach historii, ale nie przypominam sobie, by właśnie taka była przyczyna utraty niepodległości czy np. inwazji nazistowsko-sowieckiej i później obozów koncentracyjnych, łagrów.

"Dlatego nigdy więcej nie możemy się zgodzić na eksperymenty wychowawcze i na sączenie jakichkolwiek herezji w Polskich szkołach."

Autor wspomina wcześniej o nieomylności stolicy apostolskiej. Historia przypomina nam jednak wiele herezji, których nauki zakazywał kościół - np. heliocentryzm, teoria ewolucji. Do dziś kościół nie wycofał się z potępienia heliocentryzmu. Rozumiem, że są nauczyciele, których sumienie nie pozwoli na nauczanie powszechnie dowiedzionych podstaw astronomii?

"3. UZNAJĘ pierwszeństwo prawa Bożego nad prawem ludzkim
-aktualną potrzebę przeciwstawiania się antypedagogicznym ideologiom oraz wszelkiej indoktrynacji we współczesnej „cywilizacji laickiej”, sekularnej, a nawet wrogiej Bogu i człowiekowi, której szerzenie grozi restauracją ludobójczych totalitaryzmów"

Przypomnę tylko, że III Rzesza, czyli "ludobójczy totalitaryzm", powstała i działała z imieniem boga na ustach i z błogosławieństwem stolicy apostolskiej.

"3. UZNAJĘ pierwszeństwo prawa Bożego nad prawem ludzkim (...) 6. STWIERDZAM, że podstawą godności i wolności nauczyciela katolika jest wyłącznie jego sumienie, oświecone Duchem Świętym i nauką Kościoła. Nauczyciel katolik ma  prawo działania zgodnie ze swoim sumieniem i etyką nauczycielską, która uwzględnia prawo sprzeciwu wobec działań niezgodnych z sumieniem oraz niemoralnych."

Dla mnie to czysty anarchizm - z jednej strony rezygnacja z posiadanych praw (podstawą wolności jest wyłącznie sumienie, a nie dokumenty prawne), z drugiej strony deklaracja nieprzestrzegania obowiązującego prawa.

"Wychowanie Polaków bez powiązań historycznych, z pominięciem polskiej kultury oraz bez Boga i Kościoła katolickiego, prowadziło zawsze do tragedii dziejowych, na które już sobie więcej nie możemy pozwolić."

Ten fragment zostawiłem sobie na koniec nie bez powodu. W tej chwili mamy sytuację, w której wychowanie (ideologizowanie) Polaków bez powiązań historycznych (odwołania w tym manifeście nie mają potwierdzenia w historii), za to z imieniem boga na ustach i z poparciem kościoła katolickiego może doprowadzić do tragedii.

Ciężko mi brać ten manifest poważnie, jeśli na każdym kroku mamy do czynienia z fantastyką, a nie - jak sugeruje autor - z historią. Każdy ma wolność światopoglądową i nikomu nie bronię być anarchistą. Jeśli już jednak jakiś pedagog zdecyduje się podpisać jakąś deklarację sumienia, niech się podpisze pod czymś, co nie jest zaprzeczeniem historii ludzkości.

piątek, 28 lutego 2014

Kto powinien spłacić Żydów? Polacy? A może państwa naprawdę odpowiedzialne?

Kilka dni temu parlamentarzyści brytyjscy, a dokładnie 35 członków Izby Lordów i 15 członków Izby Gmin, wystosowali pismo do polskiego premiera. Nie będę przytaczał treści całego dokumentu, gdyż łatwo go znaleźć w internecie. W skrócie: ci parlamentarzyści obarczają Polskę odpowiedzialnością za utracone podczas Drugiej Wojny Światowej i w czasach PRL mienie żydowskie i nawołują Polskę do odgórnego uregulowania kwestii majątków pożydowskich.

Na początek krótka lekcja historii:
1771 - W ówczesnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów poza nielicznymi wyjątkami nie było czegoś takiego jak mienie żydowskie (z przyczyn prawnych i społecznych).
1772, 1793, 1795 - Rosja, Austria i Prusy rozpoczęły trwającą do Pierwszej Wojny Światowej okupację ziem Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nie było wypowiedzenia wojny. Po prostu wojska zajęły tereny, a zwołany przez zaborców sejm ratyfikował zabór terytorium. Władze Rzeczpospolitej apelowały do europejskich dworów, w szczególności do Francji, Austrii i Danii - gwarantów pokoju oliwskiego i traktatów welawsko-bydgoskich.
1918 - Polska odzyskała niepodległość. Do tego czasu Żydzi nabyli majątki od okupantów w sposób nielegalny.
1939 - Teren Drugiej Rzeczpospolitej stał się przedmiotem czwartego rozbioru w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow. W przeciwieństwie do wydarzeń z XVIII w., tym razem podjęliśmy próbę obrony własnego terytorium. Sami nie mieliśmy szans w starciu z niemiecką machiną wojenną, ale we trójkę z naszymi militarnymi sojusznikami - Anglią i Francją - rozjechalibyśmy Trzecią Rzeszę jak walec. Problem w tym, że nie z samymi Niemcami przyszło nam walczyć (decyzja o podjęciu walki z drugim zaborcą skróciłaby kampanię wrześniową), a nasi sojusznicy od początku nie mieli zamiaru wywiązać się z umów międzynarodowych z Polską. Szpiedzy Wehrmachtu dotarli do tych informacji i dlatego Hitler rzucił prawie całą armię Trzeciej Rzeszy na Polskę, zostawiając pozostałe granice praktycznie niebronione.
1942-1943 - Podczas pobytu armii polskiej na wschodzie dowodzonej przez gen. Andersa kilka tysięcy Żydów zdezerterowało z polskich oddziałów, by walczyć przeciw Wielkiej Brytanii, a konkretnie przeciw Palestynie, która była wówczas terytorium mandatowym Wielkiej Brytanii.
1943 - Konferencja teherańska, na której Roosevelt i Churchill dali Stalinowi nieswoje (polskie) ziemie na wschód od tzw. linii Curzona oraz zgodzili się na okupację powojennej Polski przez Armię Czerwoną.
1945 - Konferencja Jałtańska, na której Roosevelt i Churchill podtrzymali postanowienia konferencji teherańskiej, obciążyli powojenne Niemcy wszelkimi reparacjami wojennymi i przydzielili Polsce część ziemi niemieckich. Ponadto Churchill i Roosevelt przyzwolili Stalinowi na siłowe rozprawienie się z polskim podziemiem.
1989 - Polska odzyskała niepodległość po 44 latach okupacji radzieckiej wynikającej z przyzwolenia przywódców Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.

Na wstępie listu do premiera Tuska parlamentarzyści brytyjscy piszą o tym, jak chwalą Polskę jako dynamicznie rozwijającą się demokrację i silnie wspierają bliskie relacje naszych dwóch państw. Szkoda tylko, że nie wspomnieli, iż to właśnie dzięki Wielkiej Brytanii demokracja w Polsce pojawiła się dopiero 44 lata po wojnie. A co do bliskich relacji, to niewiele nam one dały w 1939, w 1943 i w 1945, gdy Brytyjczycy, nasi najbliżsi "sojusznicy", trzykrotnie nas zdradzili. Polscy lotnicy, którym Brytyjczycy zawdzięczali przecież tak wiele, w wielu przypadkach kończyli żywot jako bezdomni na londyńskich ulicach - taka oto wdzięczność ich spotkała ze strony tych, których pomogli ocalić.

Następnie parlamentarzyści przerzucają na nasz rząd odpowiedzialność uregulowania kwestii żydowskich zawinionych najpierw przez nazistów, potem przez komunistów. Ponownie na naszą obronę przemawia historia. To dzięki bierności rządu brytyjskiego (i francuskiego) Hitler zgotował Żydom piekło na okupowanym terytorium polskim. To przywódca brytyjski (i amerykański) pozwolił sowietom bezterminowo okupować Polskę. W obu przypadkach Polska nie miała więc nic do powiedzenia. Czemu zatem teraz ma ponosić konsekwencje postanowień Brytyjczyków?

W dalszej części parlamentarzyści piszą o wielkiej tragedii, jaką niewątpliwie była śmierć z ręki nazistów ponad 3 milionów Żydów na ziemiach polskich. No cóż, Polaków zginęło ok. 6 milionów, ale to pewnie nie jest już tragedia, a jedynie statystyka.

Pod koniec listu Brytyjczycy odwołują się do wartości demokratycznych i respektowania praw własności. Polacy nigdy nie oddali ani nie sprzedali Związkowi Radzieckiemu Kresów. To Brytyjczycy (i Amerykanie) podarowali Sowietom cudze ziemie, a teraz mówią o poszanowaniu praw własności? Szczyt hipokryzji.

Mimo powyższego jestem za tym, żeby podobnie jak w innych państwach powołać komisję do zwrotu zagrabionego mienia przez nazistowskich i komunistycznych okupantów. Zanim jednak to nastąpi, niech:
- Wielka Brytania i Francja zrekompensują nam zdradę z 1939
- Niemcy i Rosja zapłacą odszkodowania za przejechanie walcem przez Polskę w tę i z powrotem
- Wielka Brytania i Stany Zjednoczone zrekompensują nam sprzedanie Polski Związkowi Radzieckiemu
- Rosja zapłaci za 44 lata okupacji
Wtedy dopiero będziemy mieli moralny obowiązek (i fundusze), by uregulować kwestię zagrabionego przez hitlerowców i komunistów mienia żydowskiego.

środa, 20 listopada 2013

Klaps patologią czy metodą wychowawczą?

Na jednym z portali czytałem wczoraj opinie ekspertów z tytułami naukowymi, a także ekspertów samozwańczych dotyczące stosowania przemocy wobec dzieci. Ja również chciałbym się odnieść do tego tematu.

Przed trzema laty weszło w życie prawo zabraniające stosowania wobec dzieci kar cielesnych. Już wtedy część rodziców protestowała i miała ku temu swoje powody. Zwolennicy ustawy wrzucili do jednego worka sadystyczne bicie dziecka z wychowawczym klapsem, choć niektórzy rodzice próbowali wówczas pokazać, że jest istotna granica między nimi. Obie strony są przekonane o swojej racji, jednak obie się mylą. 

Ustawodawcy uważają, że klaps jest przemocą wobec dzieci. Część rodziców natomiast sądzi, że klaps jest skuteczną metodą wychowawczą. Oba te twierdzenia są błędne, gdyż mogą być prawdziwe tylko w określonych sytuacjach. Klaps może być przemocą, jeśli jest wymierzony bez powodu, bez wytłumaczenia dziecku, za co jest tak dotkliwie karane. Klaps może natomiast być metodą wychowawczą, jeśli łagodniejsze kary zostały wyczerpane lub są po prostu nieskuteczne.

Dzieci wychowują się m.in. poprzez naśladownictwo, dlatego powinniśmy dawać im dobry przykład jako rodzice. Jednym z argumentów przeciwników dawania klapsów jest to, że nie nauczymy dziecka, że agresja jest zła, jeśli sami będziemy stosować agresję. Ci sami ludzie zapominają jednak, że klaps nie jest formą agresji. Może (choć nie powinna) mu towarzyszyć agresja, czyli silne, negatywne emocje. Natomiast sam klaps, jeśli jest właściwie stosowany, nie ma nic wspólnego z agresją.

Dziecku możemy wpajać wartości, kształtować jego światopogląd poprzez rozmowę, tłumaczenie tego, co jest dobre, a co jest złe. Możemy dawać dobry przykład i jednocześnie krytykować napotkane złe przykłady. Nie zawsze jednak powyższe metody mają zastosowanie i wtedy pojawia się system kar i nagród. Dziecko musi wiedzieć, za co jest nagradzane lub karane. Wysokość kary musi też być adekwatna do przewinienia. Inną karę damy np. gdy dziecko pierwszy raz przewini, a inną, gdy robi to kolejny raz w krótkim czasie (pomimo rozmów, wyjaśniania, czemu jego zachowanie jest złe). No i najważniejsze - nie można zapominać, że karanie dziecka jest dla jego dobra. Nie można wymierzać kar, by dać upust swoim negatywnym emocjom.

Jakie kary stosować? To jest kwestia indywidualna każdego dziecka. Są dzieci, którym wystarczy wyjaśnić, na czym polega ich przewinienie - wtedy kara nie powinna być duża. Do niektórych natomiast (może to wynikać z wieku lub z charakteru) nie da się dotrzeć słowami i trzeba zastosować dotkliwą karę. Może to być zamknięcie dziecka w kojcu, zabranie zabawek, zakazanie oglądania dobranocki (czy innej bajki, którą lubi). W przypadku starszych dzieci może to być np. tymczasowy zakaz spotykania się ze znajomymi (z jednoczesnym zabezpieczeniem, by nie kontaktowało się z nimi innymi kanałami - telefon, komputer itp.).

Nie zawsze jest tak, że naszym zdaniem najbardziej dotkliwa kara faktycznie najbardziej uderza w dziecko. Czasem jest wręcz odwrotnie - sam znam przypadki, gdzie dziecko popełniając przewinienie robiło to z założeniem, że dostanie potem paskiem przez tyłek i po chwili płaczu wracało z powrotem do brojenia. Część rodziców wychodzi z założenia, że jeśli po klapsie dziecko nie wygląda na skruszone, to następnym razem trzeba dać więcej klapsów. Jest to założenie jak najbardziej błędne! Poprzez obserwację dziecka należy sobie ułożyć hierarchię kar - od lekkich (zdaniem dziecka) po ciężkie. I stosować je konsekwentnie!

Jeśli dziecko raz przewini i dostanie karę średniej wagi, to następnym razem przy takim samym przewinieniu nie może dostać kary lżejszej, bo inaczej uzna, że to przewinienie nie jest wcale tak poważne. Brak konsekwencji może doprowadzić do tego, że dziecko nie będzie w stanie pojąć ciężaru swojego przewinienia, a i rodzic straci w oczach dziecka. Należy też wystrzegać się sytuacji, w których jeden rodzic karze za coś, a po chwili drugi rodzic (czy nierzadko dziadkowie) dają pocieszenie w postaci przytulania czy słodyczy, czyli rzeczy, które w innej sytuacji byłyby nagrodą.

Bardzo ważne też jest zastanowienie się, dlaczego dziecko się źle zachowuje. Jeśli ignorujemy je, zajmujemy się swoimi sprawami, to dziecko próbuje zwrócić na siebie uwagę. Dziecko też często poprzez złe zachowanie pokazuje, że ma z czymś problem. Często my sami - rodzice - jesteśmy powodem złego zachowania dziecka, więc należy się nad tym zastanowić, jeśli sytuacja się powtarza.

Wracając jednak do klapsów, to miewają one jeszcze jedną funkcję - odstraszającą. Jeśli dziecko interesuje się gorącym żelazkiem, gniazdkiem elektrycznym, szklaną zastawą, zapałkami - rzadko kiedy rozmowa wystarczy, by przestało się tym interesować. Jako trzyletnie dziecko wyjechałem na trzykołowym rowerku poza osiedle. Nie rozumiałem łez mamy, jej strachu. Kilka klapsów za to spowodowało, że nigdy potem takiego numeru nie zrobiłem.

Reasumując, klaps moim zdaniem może być stosowany jako metoda wychowawcza, ale tylko przy spełnieniu wielu warunków, o których napisałem wyżej. Oczywiście nie zawarłem w tym tekście wszystkich aspektów związanych z karaniem fizycznym dzieci, bo przykładów świadczących na korzyść czy na niekorzyść takich metod wychowawczych jest wiele i nie sposób każdy z nich omówić. Sam znam przykłady skutecznego stosowania takich środków, ale też mógłbym wymienić osoby, które po prostu stosowały przemoc wobec dzieci. 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Referendum - fikcja czy faktyczne narzędzie demokracji?

W ostatnim czasie mieliśmy kilka prób przeprowadzenia referendum. Koalicja PO-PSL zgodnie zlekceważyła ok. 1,5 mln obywateli, którzy domagali się przeprowadzenia referendum emerytalnego. Na szczęście nie koalicja decydowała o przeprowadzeniu referendum w stolicy, które dotyczyłoby dymisji urzędującej stolicy Warszawy. Jednak przy referendum edukacyjnym (propagandowo nazywanym referendum sześciolatków) znowu decydowali posłowie i dyscyplina partyjna spowodowała wyrzucenie do śmietnika projektu popartego przez ok. milion obywateli, czyli przez ponad 3% Polaków w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym.

Politycy dobitnie pokazali nam, obywatelom, których interesy powinni reprezentować, że tak naprawdę nie mamy nic do powiedzenia. Jeśli przykładowy Kowalski chciałby coś w tym kraju zmienić, musiałby poświęcić sporą część życia na stworzenie partii politycznej, uwikłanie się w różnego rodzaju finansowo-polityczne układy i ostatecznie na przejęcie władzy. Alternatywą jest zbrojne przejęcie władzy w Państwie, ale przy naszej obecnej sytuacji geopolitycznej szanse powodzenia są bliskie zeru.

Demokracja jest z definicji władzą ludu. Tyle że lud nie ma nic do powiedzenia. Lud może wybrać prezydenta (który niewiele może), lud może wybrać partię polityczną, ale lud nie ma wpływu na podejmowane w tym kraju decyzje. Jedynym narzędziem decyzyjnym ludu jest referendum, ale niestety rządzących nie interesuje, czego chce naród. Rządzący wprowadzają referendum tylko wtedy, gdy sondaże są im bardzo na rękę. Referenda nie odbywają się, gdy obywatelom nie podoba się kierunek obrany przez rządzących. Najwyższy czas przyjąć to do wiadomości...

Abstrahując od mojego zdania w sprawie edukacyjnego referendum, poziom debaty publicznej w tej sprawie był jak zwykle żenujący. Media wszem i wobec przedstawiały projekt zaniepokojonych rodziców jako referendum pytające o to, w jakim wieku mają pójść nasze pociechy do szkoły. Nawet podczas debat w różnych programach radiowych i telewizyjnych niezwykle rzadko poruszane były pozostałe cztery pytania referendalne. Co więcej, nawet w dniu głosowania w sprawie referendum słyszałem od posłów partii rządzących, jakoby w referendum było nie 5, a 3 lub 6 pytań! Nie jest to pierwszy raz, gdy politycy wypowiadają się o czymś, o czym nie mają pojęcia. Nie trzeba było czytać uzasadnienia Rzecznika Rodziców. Wystarczyło zapoznać się z treścią proponowanego referendum, by policzyć, na ile pytań musiałby odpowiedzieć obywatel. Najwyraźniej dyscyplina w PO-PSL zabraniała nawet przeczytania, przeciwko czemu posłowie mają głosować.

Debata sejmowa w w/w sprawie również mogłaby posłużyć jako materiał na niezły kabaret. Po wystąpieniu przedstawiciela wnioskodawców Minister Edukacji zaczęła opowiadać, jak to jest pięknie z edukacją w naszym kraju. Widocznie miliony rodziców w przeciwieństwie do Pani Minister nie mają różowych okularów i jakoś nie potrafią dostrzec tych pozytywów. Pani Minister potrafiła w jednej minucie powiedzieć, że rewolucja w szkolnictwie za czasów rządu AWS-UW przyniosła mnóstwo pozytywów, by w kolejnej minucie zadeklarować, że żadna rewolucja w szkolnictwie nie wniesie nic dobrego. Następnie wypowiedziała się posłanka PO, która zamiast odnieść się merytorycznie do tez wnioskodawcy, postanowiła zmieszać go z błotem. Nie jest to ani nowa, ani wymyślona przez PO demagogia sejmowa - zakrzycz przeciwnika, upodlij go, jeśli nie masz argumentów przeciw jego poglądom. Rodzice dali amunicję partiom opozycyjnym, ale te nie wykorzystały potencjału. PiS przeznaczony czas poświęcił na wyliczanie, za czym głosował, przeciwko czemu głosował, jakie ustawy przygotował, a praktycznie nie odniósł się do samego referendum. Twój Ruch, czyli przemianowany Ruch Palikota zmarnował czas sejmowy na namawianie wszystkich obozów politycznych do debaty w tej sprawie.

Przykro mi, Polakowi, że wybrani w demokratycznych wyborach przedstawiciele narodu lekceważą głos tegoż narodu. Nikt nie ma patentu na mądrość, również twórcy referendum edukacyjnego. Jednak to zadaniem parlamentu właśnie jest posłuchanie głosu wyborców, przedyskutowanie poruszanych przez wnioskodawców kwestii i odniesienie się do nich w późniejszym głosowaniu. Odrzucenie referendum w pierwszym czytaniu jest deklaracją koalicji: "Problem nie istnieje, więc nie ma o czym dyskutować."

W sondzie rmf24.pl 61% głosujących jest przeciw posyłaniu sześciolatków do szkoły, 53% chce zmusić rodziców do wysłania pięciolatków do przedszkoli, 52% chce przywrócenia szerszej podstawy programowej, 58% chce zlikwidowania gimnazjów i powrotu do systemu 8+4, 56% chce ustawowo powstrzymać likwidację szkół i przedszkoli. Próba jest niewielka, bo zaledwie kilkunastotysięczna. W całym tym referendum jednak nie chodzi o to, jak ma wyglądać polska edukacja. Rodzice chcą sami decydować o tym, do jakich szkół mają chodzić ich pociechy. Koalicja PO-PSL odmówiła rodzicom tego prawa. Niestety, wyborcy to stworzenia o dość krótkiej pamięci...

poniedziałek, 4 listopada 2013

Rozwiązanie problemu z kibolami?

Za Słownikiem Języka Polskiego PWN:
kibicować:
1. «przyglądać się rozgrywkom sportowym i dopingować tych uczestników, z którymi się sympatyzuje»
2. «przyglądać się pewnym wydarzeniom lub wspierać czyjeś działania»
dopingować:
«zachęcać kogoś do większego wysiłku lub do walki»

Polonia Warszawa bankrutuje. W jednym sezonie klub gra w Ekstraklasie, w kolejnym już na jednym z najniższych szczebli. Rywalem klubu z Konwiktorskiej nie są już czołowe polskie kluby piłkarskie, lecz futbolowy zaścianek. Lokalnym rywalem nie jest już odwieczny wróg - Legia Warszawa. Teraz Polonia mierzy się m.in. z klubem z Łomianek - miejscowości znanej poza Mazowszem co najwyżej z Radia Kierowców, które opisuje korki przy wjeździe do Warszawy.

Wydawałoby się, że wojny sympatyków Legii i Polonii nie będą już miały miejsca na stadionach. Nic bardziej mylnego! Szukający wrażeń pseudokibice aktualnego mistrza pojechali do malutkich Łomianek, by z rozgrywek sportowych zamienić mecz Polonii w chuligańską bijatykę. Myślałem, że to odosobniony przypadek, jednak sobotnie wydarzenia z Gdyni wyprowadziły mnie z błędu. Pseudokibice Lechii Gdańsk, których ukochany klub nie rywalizuje już w tych samych rozgrywkach z lokalnym rywalem - Arką Gdynia, postanowili pojechać na stadion rywala i zdewastować obiekt sportowy i sąsiadujący z nim biurowiec. Odważni wandale za przeciwników znaleźli sobie krzesełka stadionowe, kratki kanalizacyjne i zawory wody. Straty oszacowano wstępnie na ponad sto tysięcy złotych.

To tylko kilka z ostatnich chuligańskich wybryków prymitywów nazywających się kibicami. Czemu tych osobników nie można nazywać kibicami? Odpowiedzią na to pytanie niech będzie definicja "kibicowania". Burdy na stadionach NIE SĄ kibicowaniem. Odpalanie rac i narażanie klubu na straty NIE JEST kibicowaniem. Rzucanie przedmiotów na murawę NIE JEST kibicowaniem. Dewastowanie obiektów sportowych i innych NIE JEST kibicowaniem. Ustawki NIE SĄ kibicowaniem. Jeśli ktoś ma inne zdanie na ten temat, to zaprzecza słownikowej definicji kibicowania, a co za tym idzie - ogłasza wszem i wobec, że jest analfabetą, ignorantem lub żyje we własnym, odrealnionym świecie.

Co zatem zrobić z armią bezmózgich worków mięsa? Sądy unikają skazywania kibiców z różnych powodów. Obecnie jest to niepoprawne politycznie. Do tego mamy przepełnione więzienia. Chuligani zastraszają też nierzadko przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Mam jednak propozycję, którą uznacie pewnie za żart, ale ja tu piszę jak najbardziej poważnie.

Wybudujmy więzienie wyłącznie dla chuliganów stadionowych! Nie musi być duże - problem przepełnienia sam się rozwiąże. Wystarczy do jednej celi wsadzić neandertalczyków będących sympatykami zwaśnionych klubów. Pseudokibica Cracovii wsadzić do jednej celi z sympatykiem Wisły Kraków. Chuliganów Legii sadzajmy razem z fanami Polonii. Wandali Lechii Gdańsk z zadymiarzami Arki Gdynia. Jeśli więzienie się zapełni, to tylko wtedy, gdy pseudokibice zwaśnionych klubów przestaną walczyć ze sobą. W takim momencie będzie można powiedzieć o udanej resocjalizacji. Wtedy być może pseudokibice staną się prawdziwymi kibicami i przekażą nowe wartości swoim młodszym kolegom.

Gdyby jednak nie doszło do resocjalizacji i przepełnienia więzienia, byłoby ono skutecznym straszakiem dla potencjalnych bandziorów stadionowych. Oczywiście pod warunkiem, że polskie sądy nie przymykałyby oczu na akty chuligaństwa. Dzisiejszy pseudokibic nie boi się więzienia, bo nawet w przypadku niekorzystnego wyroku odsiadka jest krótka lub w zawiasach. Pseudokibic nie boi się prac publicznych - przecież pójdzie z kolegami do swojego opiekuna i wymusi zaświadczenie, że przepracował wszystkie godziny. Nie boi się też grzywien. Komornik będzie bał się zabrać jego mienie. Chuligani rozumieją jedynie język siły. Trzeba im pokazać, że zawsze jest ktoś silniejszy. Więzienie dla kibiców mogłoby być właśnie takim miejscem, w którym pseudokibice na własnej skórze przekonaliby się, co znaczy dostać baty od państwa.