środa, 20 listopada 2013

Klaps patologią czy metodą wychowawczą?

Na jednym z portali czytałem wczoraj opinie ekspertów z tytułami naukowymi, a także ekspertów samozwańczych dotyczące stosowania przemocy wobec dzieci. Ja również chciałbym się odnieść do tego tematu.

Przed trzema laty weszło w życie prawo zabraniające stosowania wobec dzieci kar cielesnych. Już wtedy część rodziców protestowała i miała ku temu swoje powody. Zwolennicy ustawy wrzucili do jednego worka sadystyczne bicie dziecka z wychowawczym klapsem, choć niektórzy rodzice próbowali wówczas pokazać, że jest istotna granica między nimi. Obie strony są przekonane o swojej racji, jednak obie się mylą. 

Ustawodawcy uważają, że klaps jest przemocą wobec dzieci. Część rodziców natomiast sądzi, że klaps jest skuteczną metodą wychowawczą. Oba te twierdzenia są błędne, gdyż mogą być prawdziwe tylko w określonych sytuacjach. Klaps może być przemocą, jeśli jest wymierzony bez powodu, bez wytłumaczenia dziecku, za co jest tak dotkliwie karane. Klaps może natomiast być metodą wychowawczą, jeśli łagodniejsze kary zostały wyczerpane lub są po prostu nieskuteczne.

Dzieci wychowują się m.in. poprzez naśladownictwo, dlatego powinniśmy dawać im dobry przykład jako rodzice. Jednym z argumentów przeciwników dawania klapsów jest to, że nie nauczymy dziecka, że agresja jest zła, jeśli sami będziemy stosować agresję. Ci sami ludzie zapominają jednak, że klaps nie jest formą agresji. Może (choć nie powinna) mu towarzyszyć agresja, czyli silne, negatywne emocje. Natomiast sam klaps, jeśli jest właściwie stosowany, nie ma nic wspólnego z agresją.

Dziecku możemy wpajać wartości, kształtować jego światopogląd poprzez rozmowę, tłumaczenie tego, co jest dobre, a co jest złe. Możemy dawać dobry przykład i jednocześnie krytykować napotkane złe przykłady. Nie zawsze jednak powyższe metody mają zastosowanie i wtedy pojawia się system kar i nagród. Dziecko musi wiedzieć, za co jest nagradzane lub karane. Wysokość kary musi też być adekwatna do przewinienia. Inną karę damy np. gdy dziecko pierwszy raz przewini, a inną, gdy robi to kolejny raz w krótkim czasie (pomimo rozmów, wyjaśniania, czemu jego zachowanie jest złe). No i najważniejsze - nie można zapominać, że karanie dziecka jest dla jego dobra. Nie można wymierzać kar, by dać upust swoim negatywnym emocjom.

Jakie kary stosować? To jest kwestia indywidualna każdego dziecka. Są dzieci, którym wystarczy wyjaśnić, na czym polega ich przewinienie - wtedy kara nie powinna być duża. Do niektórych natomiast (może to wynikać z wieku lub z charakteru) nie da się dotrzeć słowami i trzeba zastosować dotkliwą karę. Może to być zamknięcie dziecka w kojcu, zabranie zabawek, zakazanie oglądania dobranocki (czy innej bajki, którą lubi). W przypadku starszych dzieci może to być np. tymczasowy zakaz spotykania się ze znajomymi (z jednoczesnym zabezpieczeniem, by nie kontaktowało się z nimi innymi kanałami - telefon, komputer itp.).

Nie zawsze jest tak, że naszym zdaniem najbardziej dotkliwa kara faktycznie najbardziej uderza w dziecko. Czasem jest wręcz odwrotnie - sam znam przypadki, gdzie dziecko popełniając przewinienie robiło to z założeniem, że dostanie potem paskiem przez tyłek i po chwili płaczu wracało z powrotem do brojenia. Część rodziców wychodzi z założenia, że jeśli po klapsie dziecko nie wygląda na skruszone, to następnym razem trzeba dać więcej klapsów. Jest to założenie jak najbardziej błędne! Poprzez obserwację dziecka należy sobie ułożyć hierarchię kar - od lekkich (zdaniem dziecka) po ciężkie. I stosować je konsekwentnie!

Jeśli dziecko raz przewini i dostanie karę średniej wagi, to następnym razem przy takim samym przewinieniu nie może dostać kary lżejszej, bo inaczej uzna, że to przewinienie nie jest wcale tak poważne. Brak konsekwencji może doprowadzić do tego, że dziecko nie będzie w stanie pojąć ciężaru swojego przewinienia, a i rodzic straci w oczach dziecka. Należy też wystrzegać się sytuacji, w których jeden rodzic karze za coś, a po chwili drugi rodzic (czy nierzadko dziadkowie) dają pocieszenie w postaci przytulania czy słodyczy, czyli rzeczy, które w innej sytuacji byłyby nagrodą.

Bardzo ważne też jest zastanowienie się, dlaczego dziecko się źle zachowuje. Jeśli ignorujemy je, zajmujemy się swoimi sprawami, to dziecko próbuje zwrócić na siebie uwagę. Dziecko też często poprzez złe zachowanie pokazuje, że ma z czymś problem. Często my sami - rodzice - jesteśmy powodem złego zachowania dziecka, więc należy się nad tym zastanowić, jeśli sytuacja się powtarza.

Wracając jednak do klapsów, to miewają one jeszcze jedną funkcję - odstraszającą. Jeśli dziecko interesuje się gorącym żelazkiem, gniazdkiem elektrycznym, szklaną zastawą, zapałkami - rzadko kiedy rozmowa wystarczy, by przestało się tym interesować. Jako trzyletnie dziecko wyjechałem na trzykołowym rowerku poza osiedle. Nie rozumiałem łez mamy, jej strachu. Kilka klapsów za to spowodowało, że nigdy potem takiego numeru nie zrobiłem.

Reasumując, klaps moim zdaniem może być stosowany jako metoda wychowawcza, ale tylko przy spełnieniu wielu warunków, o których napisałem wyżej. Oczywiście nie zawarłem w tym tekście wszystkich aspektów związanych z karaniem fizycznym dzieci, bo przykładów świadczących na korzyść czy na niekorzyść takich metod wychowawczych jest wiele i nie sposób każdy z nich omówić. Sam znam przykłady skutecznego stosowania takich środków, ale też mógłbym wymienić osoby, które po prostu stosowały przemoc wobec dzieci. 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Referendum - fikcja czy faktyczne narzędzie demokracji?

W ostatnim czasie mieliśmy kilka prób przeprowadzenia referendum. Koalicja PO-PSL zgodnie zlekceważyła ok. 1,5 mln obywateli, którzy domagali się przeprowadzenia referendum emerytalnego. Na szczęście nie koalicja decydowała o przeprowadzeniu referendum w stolicy, które dotyczyłoby dymisji urzędującej stolicy Warszawy. Jednak przy referendum edukacyjnym (propagandowo nazywanym referendum sześciolatków) znowu decydowali posłowie i dyscyplina partyjna spowodowała wyrzucenie do śmietnika projektu popartego przez ok. milion obywateli, czyli przez ponad 3% Polaków w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym.

Politycy dobitnie pokazali nam, obywatelom, których interesy powinni reprezentować, że tak naprawdę nie mamy nic do powiedzenia. Jeśli przykładowy Kowalski chciałby coś w tym kraju zmienić, musiałby poświęcić sporą część życia na stworzenie partii politycznej, uwikłanie się w różnego rodzaju finansowo-polityczne układy i ostatecznie na przejęcie władzy. Alternatywą jest zbrojne przejęcie władzy w Państwie, ale przy naszej obecnej sytuacji geopolitycznej szanse powodzenia są bliskie zeru.

Demokracja jest z definicji władzą ludu. Tyle że lud nie ma nic do powiedzenia. Lud może wybrać prezydenta (który niewiele może), lud może wybrać partię polityczną, ale lud nie ma wpływu na podejmowane w tym kraju decyzje. Jedynym narzędziem decyzyjnym ludu jest referendum, ale niestety rządzących nie interesuje, czego chce naród. Rządzący wprowadzają referendum tylko wtedy, gdy sondaże są im bardzo na rękę. Referenda nie odbywają się, gdy obywatelom nie podoba się kierunek obrany przez rządzących. Najwyższy czas przyjąć to do wiadomości...

Abstrahując od mojego zdania w sprawie edukacyjnego referendum, poziom debaty publicznej w tej sprawie był jak zwykle żenujący. Media wszem i wobec przedstawiały projekt zaniepokojonych rodziców jako referendum pytające o to, w jakim wieku mają pójść nasze pociechy do szkoły. Nawet podczas debat w różnych programach radiowych i telewizyjnych niezwykle rzadko poruszane były pozostałe cztery pytania referendalne. Co więcej, nawet w dniu głosowania w sprawie referendum słyszałem od posłów partii rządzących, jakoby w referendum było nie 5, a 3 lub 6 pytań! Nie jest to pierwszy raz, gdy politycy wypowiadają się o czymś, o czym nie mają pojęcia. Nie trzeba było czytać uzasadnienia Rzecznika Rodziców. Wystarczyło zapoznać się z treścią proponowanego referendum, by policzyć, na ile pytań musiałby odpowiedzieć obywatel. Najwyraźniej dyscyplina w PO-PSL zabraniała nawet przeczytania, przeciwko czemu posłowie mają głosować.

Debata sejmowa w w/w sprawie również mogłaby posłużyć jako materiał na niezły kabaret. Po wystąpieniu przedstawiciela wnioskodawców Minister Edukacji zaczęła opowiadać, jak to jest pięknie z edukacją w naszym kraju. Widocznie miliony rodziców w przeciwieństwie do Pani Minister nie mają różowych okularów i jakoś nie potrafią dostrzec tych pozytywów. Pani Minister potrafiła w jednej minucie powiedzieć, że rewolucja w szkolnictwie za czasów rządu AWS-UW przyniosła mnóstwo pozytywów, by w kolejnej minucie zadeklarować, że żadna rewolucja w szkolnictwie nie wniesie nic dobrego. Następnie wypowiedziała się posłanka PO, która zamiast odnieść się merytorycznie do tez wnioskodawcy, postanowiła zmieszać go z błotem. Nie jest to ani nowa, ani wymyślona przez PO demagogia sejmowa - zakrzycz przeciwnika, upodlij go, jeśli nie masz argumentów przeciw jego poglądom. Rodzice dali amunicję partiom opozycyjnym, ale te nie wykorzystały potencjału. PiS przeznaczony czas poświęcił na wyliczanie, za czym głosował, przeciwko czemu głosował, jakie ustawy przygotował, a praktycznie nie odniósł się do samego referendum. Twój Ruch, czyli przemianowany Ruch Palikota zmarnował czas sejmowy na namawianie wszystkich obozów politycznych do debaty w tej sprawie.

Przykro mi, Polakowi, że wybrani w demokratycznych wyborach przedstawiciele narodu lekceważą głos tegoż narodu. Nikt nie ma patentu na mądrość, również twórcy referendum edukacyjnego. Jednak to zadaniem parlamentu właśnie jest posłuchanie głosu wyborców, przedyskutowanie poruszanych przez wnioskodawców kwestii i odniesienie się do nich w późniejszym głosowaniu. Odrzucenie referendum w pierwszym czytaniu jest deklaracją koalicji: "Problem nie istnieje, więc nie ma o czym dyskutować."

W sondzie rmf24.pl 61% głosujących jest przeciw posyłaniu sześciolatków do szkoły, 53% chce zmusić rodziców do wysłania pięciolatków do przedszkoli, 52% chce przywrócenia szerszej podstawy programowej, 58% chce zlikwidowania gimnazjów i powrotu do systemu 8+4, 56% chce ustawowo powstrzymać likwidację szkół i przedszkoli. Próba jest niewielka, bo zaledwie kilkunastotysięczna. W całym tym referendum jednak nie chodzi o to, jak ma wyglądać polska edukacja. Rodzice chcą sami decydować o tym, do jakich szkół mają chodzić ich pociechy. Koalicja PO-PSL odmówiła rodzicom tego prawa. Niestety, wyborcy to stworzenia o dość krótkiej pamięci...

poniedziałek, 4 listopada 2013

Rozwiązanie problemu z kibolami?

Za Słownikiem Języka Polskiego PWN:
kibicować:
1. «przyglądać się rozgrywkom sportowym i dopingować tych uczestników, z którymi się sympatyzuje»
2. «przyglądać się pewnym wydarzeniom lub wspierać czyjeś działania»
dopingować:
«zachęcać kogoś do większego wysiłku lub do walki»

Polonia Warszawa bankrutuje. W jednym sezonie klub gra w Ekstraklasie, w kolejnym już na jednym z najniższych szczebli. Rywalem klubu z Konwiktorskiej nie są już czołowe polskie kluby piłkarskie, lecz futbolowy zaścianek. Lokalnym rywalem nie jest już odwieczny wróg - Legia Warszawa. Teraz Polonia mierzy się m.in. z klubem z Łomianek - miejscowości znanej poza Mazowszem co najwyżej z Radia Kierowców, które opisuje korki przy wjeździe do Warszawy.

Wydawałoby się, że wojny sympatyków Legii i Polonii nie będą już miały miejsca na stadionach. Nic bardziej mylnego! Szukający wrażeń pseudokibice aktualnego mistrza pojechali do malutkich Łomianek, by z rozgrywek sportowych zamienić mecz Polonii w chuligańską bijatykę. Myślałem, że to odosobniony przypadek, jednak sobotnie wydarzenia z Gdyni wyprowadziły mnie z błędu. Pseudokibice Lechii Gdańsk, których ukochany klub nie rywalizuje już w tych samych rozgrywkach z lokalnym rywalem - Arką Gdynia, postanowili pojechać na stadion rywala i zdewastować obiekt sportowy i sąsiadujący z nim biurowiec. Odważni wandale za przeciwników znaleźli sobie krzesełka stadionowe, kratki kanalizacyjne i zawory wody. Straty oszacowano wstępnie na ponad sto tysięcy złotych.

To tylko kilka z ostatnich chuligańskich wybryków prymitywów nazywających się kibicami. Czemu tych osobników nie można nazywać kibicami? Odpowiedzią na to pytanie niech będzie definicja "kibicowania". Burdy na stadionach NIE SĄ kibicowaniem. Odpalanie rac i narażanie klubu na straty NIE JEST kibicowaniem. Rzucanie przedmiotów na murawę NIE JEST kibicowaniem. Dewastowanie obiektów sportowych i innych NIE JEST kibicowaniem. Ustawki NIE SĄ kibicowaniem. Jeśli ktoś ma inne zdanie na ten temat, to zaprzecza słownikowej definicji kibicowania, a co za tym idzie - ogłasza wszem i wobec, że jest analfabetą, ignorantem lub żyje we własnym, odrealnionym świecie.

Co zatem zrobić z armią bezmózgich worków mięsa? Sądy unikają skazywania kibiców z różnych powodów. Obecnie jest to niepoprawne politycznie. Do tego mamy przepełnione więzienia. Chuligani zastraszają też nierzadko przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Mam jednak propozycję, którą uznacie pewnie za żart, ale ja tu piszę jak najbardziej poważnie.

Wybudujmy więzienie wyłącznie dla chuliganów stadionowych! Nie musi być duże - problem przepełnienia sam się rozwiąże. Wystarczy do jednej celi wsadzić neandertalczyków będących sympatykami zwaśnionych klubów. Pseudokibica Cracovii wsadzić do jednej celi z sympatykiem Wisły Kraków. Chuliganów Legii sadzajmy razem z fanami Polonii. Wandali Lechii Gdańsk z zadymiarzami Arki Gdynia. Jeśli więzienie się zapełni, to tylko wtedy, gdy pseudokibice zwaśnionych klubów przestaną walczyć ze sobą. W takim momencie będzie można powiedzieć o udanej resocjalizacji. Wtedy być może pseudokibice staną się prawdziwymi kibicami i przekażą nowe wartości swoim młodszym kolegom.

Gdyby jednak nie doszło do resocjalizacji i przepełnienia więzienia, byłoby ono skutecznym straszakiem dla potencjalnych bandziorów stadionowych. Oczywiście pod warunkiem, że polskie sądy nie przymykałyby oczu na akty chuligaństwa. Dzisiejszy pseudokibic nie boi się więzienia, bo nawet w przypadku niekorzystnego wyroku odsiadka jest krótka lub w zawiasach. Pseudokibic nie boi się prac publicznych - przecież pójdzie z kolegami do swojego opiekuna i wymusi zaświadczenie, że przepracował wszystkie godziny. Nie boi się też grzywien. Komornik będzie bał się zabrać jego mienie. Chuligani rozumieją jedynie język siły. Trzeba im pokazać, że zawsze jest ktoś silniejszy. Więzienie dla kibiców mogłoby być właśnie takim miejscem, w którym pseudokibice na własnej skórze przekonaliby się, co znaczy dostać baty od państwa.

piątek, 30 sierpnia 2013

Taka nasza demokracja

Ostatnio widziałem fragment debaty sejmowej dotyczącej pierwszego czytania nowelizacji budżetu. Budżet - moim zdaniem jeden z ważniejszych tematów w roku. Posłowie jednak uważają inaczej. Spośród 460 wybranych przez naród (tfu! przez partie) na sali obrad było może kilkadziesiąt osób. Za co ci osobnicy pobierają niemałe pensje, diety itd.?

Rzadko kiedy mam okazję słyszeć z mównicy sejmowej coś innego niż przekrzykiwanie się czy jakieś bzdury. Tym razem jeden z posłów mówił z sensem, treść jego przemówienia wykazywała prawdziwą troskę, wezwanie do wszystkich partii, aby wspólnie przedyskutowały, w jaki sposób można uratować naszą gospodarce i zapobiec zbliżającemu się kataklizmowi. To tak w skrócie. Była to wyjątkowo konstruktywna wypowiedź, która w normalnej demokracji ateńskiej miałaby szansę wywołać dyskusję, której owocami mogłyby być reformy kluczowe dla gospodarki.

Niestety w Polsce demokracja działa trochę inaczej. Najpierw wydaje nam się, że głosujemy na posła, podczas gdy tak naprawdę głosujemy na partię. Kandydat na posła karmi elektorat przed wyborami kiełbasą wyborczą, a potem po jego obietnicach pozostaje jedynie wspomnienie. Po wyborach następuje podział sił i sala sejmowa jest podzielona na kilka fragmentów. Posłowie zgłaszają projekty ustaw, potem nad nimi debatują, aż w końcu głosują. Byłoby fajnie, gdyby posłowie rzeczywiście oddawali głos zgodnie z własnymi przekonaniami, a nie pod dyktando lidera partii. Niestety oglądając transmisje z debat sejmowych trudno oprzeć się wrażeniu, że gdy poseł jednej partii wypowiada się na temat ustawy, to słucha go co najwyżej większość jego partii, a reszta surfuje po internecie, czyta prasę czy opowiada kolegom dowcipy. I tak wiadomo, która partia poprze projekt ustawy, a która tego nie zrobi. Jaki jest więc sens, by opozycja zgłaszała projekty ustaw?

Czemu zatem nie zlikwidować (zdelegalizować) partii politycznych? Można by przecież wybrać 380 posłów z 380 powiatów. Pozostałe 80 osób byłoby z największych miast lub na zasadzie pozostałych 80 posłów z całego kraju z największą liczbą głosów, czy np. 66 posłów z powiatów grodzkich, a 14 z pozostałych powiatów z największą ilością głosów. Oczywiście istnieje ryzyko, że to sparaliżowałoby sejm w przypadku, gdyby wybrani posłowie dostali się do parlamentu wyłącznie dla kasy, a nie w trosce o swój region.

Nie twierdzę, że to najlepsze lekarstwo, ale na pewno trzeba coś zrobić z obecnym systemem politycznym w Polsce, bowiem partie działające tak, jak obecnie, po prostu donikąd nas nie zaprowadzą.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Quo vadis, służbo zdrowia?

Od dłuższego już czasu odkrywane puzzle codzienności układają mi się w obrazek, który wyjątkowo mi się nie podoba. Ale po kolei.

O ile w kwestii wprowadzonych lata temu kas chorych opinie są różne, o tyle na NFZ nikt nie zostawia suchej nitki. Nie chodzi nawet o samą koncepcję tejże instytucji, ale o sposób działania. Jako pracownik służby zdrowia, który zna poniekąd zasady refundacji, kontraktowania czy rozliczania podmiotów medycznych, doszedłem do bardzo niepokojących wniosków.

Pamiętacie zamieszania z listami leków refundowanych? Wiele leków przestało być refundowanych. Wśród nich znalazły się np. leki stosowane przy chorobach przewlekłych, nierzadko jedyne skuteczne lub jedyne o tak dużej skuteczności przy danej chorobie. Dodatkowo zasady refundacji niektórych leków do dziś nie są jasne. Rezultatem zamieszania stało się to, że niektórzy lekarze wolą przepisać lek z droższą odpłatnością. Potem od pacjentów wpływają skargi na lekarzy i podmioty lecznicze, a skargi z kolei są podstawą do wymierzania kar finansowych przez NFZ. Innym efektem oczywiście jest to, że niektóre leki znacznie podrożały, a w przypadku długotrwałego leczenia oznacza to obciążenie finansowe zbyt duże dla coraz większej ilości pacjentów.

W ostatnich dwóch latach najbardziej kontrowersyjne kontraktowania podmiotów leczniczych miały miejsce w małopolskim (2012) i w pomorskim (2013) oddziale NFZ. Z roku na rok, bez uprzedzenia, zmieniają się zasady i wymogi kontraktowania. Przykładowo w jednym roku na danym oddziale szpitalnym ma być dwóch lekarzy, a w następnym trzech. Wszystko fajnie, jeśli jest to lekarz popularnej specjalizacji. Gorzej, jeśli chodzi o specjalistów, których jest deficyt. Skąd niby mają szpitale brać tych specjalistów, jeśli ich po prostu nie ma? Jedynym sposobem jest podkradanie (lepsze warunki zatrudnienia) innym placówkom. Można ewentualnie sprowadzić lekarzy z zagranicy. Niektóre placówki decydują się oszukiwać NFZ i podają, że mają 3 lekarzy, podczas gdy faktycznie jest dwóch albo jeden. Jest to igranie z losem, ale nieraz jedyną alternatywą pozostaje zamknięcie oddziału. Inną kwestią jest to, dlaczego jest tak mało specjalistów w niektórych dziedzinach - tu niech lekarze się uderzą w pierś.

Co się stanie, gdy szpital nie dostanie kontraktu na jeden konkretny oddział? Skutki nie są trudne do przewidzenia. Przykład jednego z pomorskich szpitali pokazuje, jak absurdalne są działania NFZ. W zeszłym roku do szpitala została zakupiona wielomilionowa aparatura. W ten sposób uzyskiwane wyniki badania są o wiele dokładniejsze, co przekłada się z kolei na lepszą ocenę stanu pacjenta i trafniejszą diagnozę (przy wykluczeniu błędu ludzkiego). W kilka miesięcy po zakupie tego sprzętu szpital nie uzyskał kontraktu na kolejny rok, dzięki czemu aparat stał się po prostu meblem, dekoracją. 

NFZ zawsze tłumaczy się troską o dobro pacjenta i podnoszeniem standardów. Tylko czy aby na pewno pacjent będzie bardziej zadowolony, gdy będzie musiał jechać do odległego o kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów szpitala, zamiast udać się do najbliższego? Czy dłuższe oczekiwanie (chorych nie ubywa, a zakontraktowanych oddziałów owszem) jest w interesie pacjenta? Czy podniesienie standardów do poziomu wręcz nierealnego (chociażby z powodu braku kadry czy wymaganego sprzętu) nie jest działaniem na szkodę pacjenta, jeśli doprowadzi to do zlikwidowania oddziału lub zamknięcia placówki?

Oczywiście oprócz zakontraktowanych usług są też nadwykonania. Wyobraźcie sobie, że NFZ z góry ustala, że w tym roku będzie np. 500 przypadków zapalenia wyrostka robaczkowego. W związku z tym tylko 500 operacji wycięcia wyrostka zostanie zrefundowanych. Szpitale stają więc przed wyborem - odesłać pacjenta z kwitkiem (za co grozi prokurator) albo zoperować na własny koszt, a potem dochodzić zapłaty od NFZ. Analogicznie jest z innymi podmiotami leczniczymi. 

Naturalnie NFZ broni się, jak może, by nie płacić nadwykonań. Co więcej, zalega też z wywiązaniem się z kontraktów. Potem podmioty lecznicze idą do sądu i po kilku latach zawierana jest ugoda z NFZ, na mocy której podmiot leczniczy zrzeka się odsetek i części kwoty kontraktu tylko po to, by dostać choć trochę pieniędzy. Jeśli nie będzie ugody, zapadnie wyrok niekorzystny dla NFZ, po czym NFZ się odwoła i kolejne kilka lat powód nie zobaczy pieniędzy. Co z tego, że po 10-15 latach zapadnie prawomocny wyrok na korzyść powoda, jeśli wcześniej placówka medyczna zbankrutuje? 

Moim zdaniem jest to przemyślana polityka oszczędności w NFZ, która ma doprowadzić do sprywatyzowania służby zdrowia w Polsce. Wiele samorządów od kilku lat w obliczu olbrzymich długów szpitali poważnie się zastanawia nad ich sprzedaniem. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie kupiłby tonącego statku za jego wartość rzeczywistą. Szpitale więc zostaną sprzedane za grosze, a w prywatne ręce trafi za bezcen sprzęt warty majątek. Czyli prywatyzacja w stylu lat 90-tych. Czy to jest jedynie teoria spiskowa, okaże się za kilka-kilkanaście lat.

A co z ludźmi? Dziś pacjent nie może się dostać do specjalisty (kolejki od kilku miesięcy do kilku lat!). Coraz więcej ludzi, pomimo pogarszającej się sytuacji materialnej, decyduje się na wizyty prywatne, co jest na rękę NFZ. O ile wizyty prywatne jeszcze nie są aż takim problemem, o tyle badania owszem. Jedno badanie może kosztować kilkaset złotych. A w przypadku niektórych chorób takich badań trzeba wykonać kilka. Pacjent jest też przegrany w aptece. Leki tanie nie są, a zniknięcie części leków z listy refundacyjnej jest dla niektórych ludzi dramatem. Zmiany w pogotowiu również pogorszyły sytuację.

Jak to wszystko się skończy? Pośród wielu możliwości widzę dwa czarne scenariusze. Według jednego z nich ludzie w końcu z własnej woli zaczną proponować pracodawcom formy zatrudnienia, w których nie istnieje opłata składki zdrowotnej. Skoro ludzie są zniechęcani wszelkimi sposobami do publicznej opieki zdrowotnej, to po co mieliby na nią płacić? Ewentualnie wzburzenie ludzi przekroczy punkt krytyczny, masy ruszą na stolicę i dojdzie do swego rodzaju rewolucji. Jeśli jednak to nie nastąpi, postępujące niszczenie służby zdrowia i powstawanie kolejnych prywatnych podmiotów leczniczych doprowadzi do tego, że zapanuje u nas system prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych na wzór systemu amerykańskiego. Szczerze mówiąc wolę rewolucję.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Urząd pracy czy urząd bezrobocia?

Gdy kilka lat temu miałem przez chwilę styczność z urzędem pracy, nie były to miłe wspomnienia. Długie kolejki, bycie traktowanym jak pasożyt, spychologia od okienka do okienka. Brak szkoleń zgodnych z moimi kwalifikacjami, brak ofert pracy. Choć w zasadzie jedna oferta była - pełen etat w nowym sklepie, za jedyne 500 zł miesięcznie. Nie wiedziałem, że urząd pracy może z pełną świadomością wysłać bezrobotnego do pracodawcy łamiącego prawo. Wtedy przestałem się dziwić milionom rodaków wolących przebimbać na zasiłku od pierwszego do pierwszego - skoro nic nie robiąc mogą dostać prawie takie same pieniądze jak za uczciwą pracę 40 godzin tygodniowo. Kolejną ofertą, której nie mogłem odmówić, było stanowisko magazyniera. Oczywiście z moją branżą nie miało to nic wspólnego.

Od kilku miesięcy moja znajoma jest zarejestrowana w odpowiednim dla jej miejsca zamieszkania urzędzie pracy. Raz na dwa miesiące musi iść do urzędu, by zgłosić gotowość do podjęcia pracy i by usłyszeć, że nie ma dla niej żadnych ofert. Osoba z wyższym wykształceniem technicznym, znajomością dwóch języków obcych. Oczywiście w międzyczasie sama szuka zatrudnienia, łapie się wolontariatów, pyta o staże. Jednak co z tego, jeśli po uzgodnieniu z potencjalnym pracodawcą, że przyjąłby ją na staż płatny z urzędu pracy, urzędnicy informują, że państwo za staż nie zapłaci, bo nie ma pieniędzy i nie wiadomo, kiedy będą? Człowiek się cieszy, że uzgodnił z firmą płatny staż (w końcu trzeba z czegoś żyć), po którym firma deklaruje chęć zatrudnienia, a tu nagle zimny prysznic w urzędzie pracy.

Od lat się mówi, że urzędy pracy nie są od tego, żeby znaleźć ludziom pracę. Instytucja ta według zapewnień polityków ma podawać wędkę, dzięki której bezrobotny może złowić rybę, czyli znaleźć pracę. Tą wędką miały być porady zawodowe, szkolenia, płatne staże. Nie wiem, jak to jest w innych miastach, ale w kilkusettysięcznym mieście mojej znajomej urząd pracy gwarantuje jedynie ubezpieczenie, nic więcej. Jego zajęciem jest wyłącznie legalizacja bezrobocia. W jakiż sposób ma ruszyć gospodarka do przodu, jeśli władza centralna zmniejsza budżet na staże, szkolenia, czyli sposób na podniesienie kwalifikacji części bezrobotnych?

piątek, 26 kwietnia 2013

O sędziowaniu słów kilka

W środę Reus za oddanie strzału po gwizdku dostał kartkę, podczas gdy ten sam arbiter kilkanaście minut wcześniej na podobne zachowanie Ronaldo przymknął oko. 

Gdy zawodnik Realu wpadł w Lewandowskiego, bo ten mu stanął na drodze, Polak dostał żółtą kartkę. Dzień wcześniej Mueller miał podobną sytuację, z tym że w przeciwieństwie do Polaka Niemiec nie stanął na drodze Alby, tylko wbiegł w niego. Nie tylko nie dostał kartki, ale nie było też faulu wg sędziego, a Robben strzelił gola. 

Ramos z kolei to chyba jakiś krewny sędziego, bo na początku drugiej połowy powinien otrzymać drugą żółtą kartkę i wylecieć z boiska (w pierwszej połowie za faul na Lewandowskim bez piłki, w drugiej połowie za znokautowanie rywala). Tymczasem pierwszy kartonik obejrzał dopiero pod koniec meczu...

Wiem, że to dotyczy nie tylko sportu, ale irytujące jest, gdy przepisy swoje, a osoby wykonujące te przepisy (w tym przypadku sędziowie piłkarscy) swoje. Niezależnie od tego, komu się kibicuje, sędziowie błędnymi decyzjami psują widowisko, nierzadko wypaczając wynik spotkania. Zdarzają się sytuacje sporne, gdzie trudno stwierdzić, jaka decyzja byłaby słuszna. O takie przypadki pretensje do sędziów mają z reguły tylko przegrane zespoły czy ich kibice. Jednak dużo częściej mówi się o sytuacjach oczywistych, w których sędziowie nie mają żadnego argumentu na ich obronę.

Nie tak dawno w polskiej lidze uznana została bramka strzelona po tym, jak zawodnik asystujący przy bramce wyjechał chwilę wcześniej z piłką metr za linię końcową. Sędziowie tłumaczyli przeoczenie tego faktu tym, że sędzia bramkowy został wypchnięty przez zawodnika drużyny atakującej. Tyle że powtórki pokazują coś innego - jeśli sędzia się cofnął, to najwyżej o krok, a sytuację miał przed sobą, patrzył na zawodników i na piłkę. Może był rozkojarzony? UEFA wzbrania się przed wprowadzeniem testowanych już przez FIFA montowanych w bramkach czujników, które reagowałyby na przekroczenie przez piłkę linii bramkowej. Gdyby przed trzema laty takie czujniki były zamontowane na boiskach rozgrywanych w RPA mistrzostw świata, uznana zostałaby bramka Lamparda  na 2:2 (piłka odbiła się metr za linią w bramce i z powodu rotacji wróciła na boisko) i mecz wyglądałby zupełnie inaczej - Anglicy nie rzuciliby się do szaleńczego ataku, Niemcy nie mieliby świetnych okazji do kontry, a mecz nie zakończyłby się wynikiem 4:1 dla naszych sąsiadów.

Błędy się zdarzają, więc powinno władzom piłkarskim zależeć na tym, aby wspomóc pracę sędziów nowymi rozwiązaniami (dodatkowi sędziowie, czujniki w bramkach, korzystanie z zapisu wideo podczas meczu). Co jednak zrobić z sędziami, którzy nie pomylili się, tylko jawnie podejmują decyzje sprzeczne z przepisami? Czemu sędzia w jednym meczu raz pokaże kartkę, a drugi raz nie pokaże? Czemu raz odgwiżdże faul, a za drugim razem tego nie zrobi? Mówię o sytuacjach niemal identycznych (jak te opisane we wstępie).

Ostatnio oglądałem skróty jednej z kolejek ligi francuskiej. Aż trzech bramkarzy wyleciało z boiska za to, że w sytuacji sam na sam sfaulowali napastnika, który po minięciu bramkarza miałby już tylko bramkę przed sobą. Ostatnio w skrótach z ligi polskiej widziałem analogiczną sytuację, ale decyzja sędziego była sprzeczna z obowiązującymi przepisami - bramkarz zobaczył jedynie żółty kartonik. Czy sędziowie w ogóle są sprawdzani ze znajomości obowiązujących przepisów? Czy ktoś kontroluje jakość ich pracy?

No to zaczynamy!

Kilka dni temu mój znajomy spytał, czy piszę bloga, bo z zainteresowaniem czyta większość moich wpisów na facebooku. Nigdy nie myślałem o prowadzeniu takiego tworu internetowego, ale od kilku-kilkunastu miesięcy coraz częściej zdarza mi się komentować publicznie rzeczywistość. Kilka osób polubiło ideę powstania blogu z moimi wpisami, w związku z czym postanowiłem go dziś założyć.

Moje publikacje będą się tu ukazywać nieregularnie, bowiem nie mam czasu ani ochoty śledzić na bieżąco wszystkie dziedziny życia. Tematyka będzie różna - sport, polityka, film, ale mogę Wam obiecać, moi drodzy Czytelnicy, którzy tu w przyszłości zajrzycie, że będę starał się pisać obiektywnie, na ile to możliwe - bez narzucania własnego światopoglądu, przekonań religijnych czy sympatii politycznych. Postaram się komentować życie z perspektywy biernego obserwatora. Czy mi się to wszystko uda? Czas pokaże.

P.S.
Pozdrowienia dla Pawła za podsunięcie pomysłu z blogiem.