środa, 20 listopada 2013

Klaps patologią czy metodą wychowawczą?

Na jednym z portali czytałem wczoraj opinie ekspertów z tytułami naukowymi, a także ekspertów samozwańczych dotyczące stosowania przemocy wobec dzieci. Ja również chciałbym się odnieść do tego tematu.

Przed trzema laty weszło w życie prawo zabraniające stosowania wobec dzieci kar cielesnych. Już wtedy część rodziców protestowała i miała ku temu swoje powody. Zwolennicy ustawy wrzucili do jednego worka sadystyczne bicie dziecka z wychowawczym klapsem, choć niektórzy rodzice próbowali wówczas pokazać, że jest istotna granica między nimi. Obie strony są przekonane o swojej racji, jednak obie się mylą. 

Ustawodawcy uważają, że klaps jest przemocą wobec dzieci. Część rodziców natomiast sądzi, że klaps jest skuteczną metodą wychowawczą. Oba te twierdzenia są błędne, gdyż mogą być prawdziwe tylko w określonych sytuacjach. Klaps może być przemocą, jeśli jest wymierzony bez powodu, bez wytłumaczenia dziecku, za co jest tak dotkliwie karane. Klaps może natomiast być metodą wychowawczą, jeśli łagodniejsze kary zostały wyczerpane lub są po prostu nieskuteczne.

Dzieci wychowują się m.in. poprzez naśladownictwo, dlatego powinniśmy dawać im dobry przykład jako rodzice. Jednym z argumentów przeciwników dawania klapsów jest to, że nie nauczymy dziecka, że agresja jest zła, jeśli sami będziemy stosować agresję. Ci sami ludzie zapominają jednak, że klaps nie jest formą agresji. Może (choć nie powinna) mu towarzyszyć agresja, czyli silne, negatywne emocje. Natomiast sam klaps, jeśli jest właściwie stosowany, nie ma nic wspólnego z agresją.

Dziecku możemy wpajać wartości, kształtować jego światopogląd poprzez rozmowę, tłumaczenie tego, co jest dobre, a co jest złe. Możemy dawać dobry przykład i jednocześnie krytykować napotkane złe przykłady. Nie zawsze jednak powyższe metody mają zastosowanie i wtedy pojawia się system kar i nagród. Dziecko musi wiedzieć, za co jest nagradzane lub karane. Wysokość kary musi też być adekwatna do przewinienia. Inną karę damy np. gdy dziecko pierwszy raz przewini, a inną, gdy robi to kolejny raz w krótkim czasie (pomimo rozmów, wyjaśniania, czemu jego zachowanie jest złe). No i najważniejsze - nie można zapominać, że karanie dziecka jest dla jego dobra. Nie można wymierzać kar, by dać upust swoim negatywnym emocjom.

Jakie kary stosować? To jest kwestia indywidualna każdego dziecka. Są dzieci, którym wystarczy wyjaśnić, na czym polega ich przewinienie - wtedy kara nie powinna być duża. Do niektórych natomiast (może to wynikać z wieku lub z charakteru) nie da się dotrzeć słowami i trzeba zastosować dotkliwą karę. Może to być zamknięcie dziecka w kojcu, zabranie zabawek, zakazanie oglądania dobranocki (czy innej bajki, którą lubi). W przypadku starszych dzieci może to być np. tymczasowy zakaz spotykania się ze znajomymi (z jednoczesnym zabezpieczeniem, by nie kontaktowało się z nimi innymi kanałami - telefon, komputer itp.).

Nie zawsze jest tak, że naszym zdaniem najbardziej dotkliwa kara faktycznie najbardziej uderza w dziecko. Czasem jest wręcz odwrotnie - sam znam przypadki, gdzie dziecko popełniając przewinienie robiło to z założeniem, że dostanie potem paskiem przez tyłek i po chwili płaczu wracało z powrotem do brojenia. Część rodziców wychodzi z założenia, że jeśli po klapsie dziecko nie wygląda na skruszone, to następnym razem trzeba dać więcej klapsów. Jest to założenie jak najbardziej błędne! Poprzez obserwację dziecka należy sobie ułożyć hierarchię kar - od lekkich (zdaniem dziecka) po ciężkie. I stosować je konsekwentnie!

Jeśli dziecko raz przewini i dostanie karę średniej wagi, to następnym razem przy takim samym przewinieniu nie może dostać kary lżejszej, bo inaczej uzna, że to przewinienie nie jest wcale tak poważne. Brak konsekwencji może doprowadzić do tego, że dziecko nie będzie w stanie pojąć ciężaru swojego przewinienia, a i rodzic straci w oczach dziecka. Należy też wystrzegać się sytuacji, w których jeden rodzic karze za coś, a po chwili drugi rodzic (czy nierzadko dziadkowie) dają pocieszenie w postaci przytulania czy słodyczy, czyli rzeczy, które w innej sytuacji byłyby nagrodą.

Bardzo ważne też jest zastanowienie się, dlaczego dziecko się źle zachowuje. Jeśli ignorujemy je, zajmujemy się swoimi sprawami, to dziecko próbuje zwrócić na siebie uwagę. Dziecko też często poprzez złe zachowanie pokazuje, że ma z czymś problem. Często my sami - rodzice - jesteśmy powodem złego zachowania dziecka, więc należy się nad tym zastanowić, jeśli sytuacja się powtarza.

Wracając jednak do klapsów, to miewają one jeszcze jedną funkcję - odstraszającą. Jeśli dziecko interesuje się gorącym żelazkiem, gniazdkiem elektrycznym, szklaną zastawą, zapałkami - rzadko kiedy rozmowa wystarczy, by przestało się tym interesować. Jako trzyletnie dziecko wyjechałem na trzykołowym rowerku poza osiedle. Nie rozumiałem łez mamy, jej strachu. Kilka klapsów za to spowodowało, że nigdy potem takiego numeru nie zrobiłem.

Reasumując, klaps moim zdaniem może być stosowany jako metoda wychowawcza, ale tylko przy spełnieniu wielu warunków, o których napisałem wyżej. Oczywiście nie zawarłem w tym tekście wszystkich aspektów związanych z karaniem fizycznym dzieci, bo przykładów świadczących na korzyść czy na niekorzyść takich metod wychowawczych jest wiele i nie sposób każdy z nich omówić. Sam znam przykłady skutecznego stosowania takich środków, ale też mógłbym wymienić osoby, które po prostu stosowały przemoc wobec dzieci. 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Referendum - fikcja czy faktyczne narzędzie demokracji?

W ostatnim czasie mieliśmy kilka prób przeprowadzenia referendum. Koalicja PO-PSL zgodnie zlekceważyła ok. 1,5 mln obywateli, którzy domagali się przeprowadzenia referendum emerytalnego. Na szczęście nie koalicja decydowała o przeprowadzeniu referendum w stolicy, które dotyczyłoby dymisji urzędującej stolicy Warszawy. Jednak przy referendum edukacyjnym (propagandowo nazywanym referendum sześciolatków) znowu decydowali posłowie i dyscyplina partyjna spowodowała wyrzucenie do śmietnika projektu popartego przez ok. milion obywateli, czyli przez ponad 3% Polaków w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym.

Politycy dobitnie pokazali nam, obywatelom, których interesy powinni reprezentować, że tak naprawdę nie mamy nic do powiedzenia. Jeśli przykładowy Kowalski chciałby coś w tym kraju zmienić, musiałby poświęcić sporą część życia na stworzenie partii politycznej, uwikłanie się w różnego rodzaju finansowo-polityczne układy i ostatecznie na przejęcie władzy. Alternatywą jest zbrojne przejęcie władzy w Państwie, ale przy naszej obecnej sytuacji geopolitycznej szanse powodzenia są bliskie zeru.

Demokracja jest z definicji władzą ludu. Tyle że lud nie ma nic do powiedzenia. Lud może wybrać prezydenta (który niewiele może), lud może wybrać partię polityczną, ale lud nie ma wpływu na podejmowane w tym kraju decyzje. Jedynym narzędziem decyzyjnym ludu jest referendum, ale niestety rządzących nie interesuje, czego chce naród. Rządzący wprowadzają referendum tylko wtedy, gdy sondaże są im bardzo na rękę. Referenda nie odbywają się, gdy obywatelom nie podoba się kierunek obrany przez rządzących. Najwyższy czas przyjąć to do wiadomości...

Abstrahując od mojego zdania w sprawie edukacyjnego referendum, poziom debaty publicznej w tej sprawie był jak zwykle żenujący. Media wszem i wobec przedstawiały projekt zaniepokojonych rodziców jako referendum pytające o to, w jakim wieku mają pójść nasze pociechy do szkoły. Nawet podczas debat w różnych programach radiowych i telewizyjnych niezwykle rzadko poruszane były pozostałe cztery pytania referendalne. Co więcej, nawet w dniu głosowania w sprawie referendum słyszałem od posłów partii rządzących, jakoby w referendum było nie 5, a 3 lub 6 pytań! Nie jest to pierwszy raz, gdy politycy wypowiadają się o czymś, o czym nie mają pojęcia. Nie trzeba było czytać uzasadnienia Rzecznika Rodziców. Wystarczyło zapoznać się z treścią proponowanego referendum, by policzyć, na ile pytań musiałby odpowiedzieć obywatel. Najwyraźniej dyscyplina w PO-PSL zabraniała nawet przeczytania, przeciwko czemu posłowie mają głosować.

Debata sejmowa w w/w sprawie również mogłaby posłużyć jako materiał na niezły kabaret. Po wystąpieniu przedstawiciela wnioskodawców Minister Edukacji zaczęła opowiadać, jak to jest pięknie z edukacją w naszym kraju. Widocznie miliony rodziców w przeciwieństwie do Pani Minister nie mają różowych okularów i jakoś nie potrafią dostrzec tych pozytywów. Pani Minister potrafiła w jednej minucie powiedzieć, że rewolucja w szkolnictwie za czasów rządu AWS-UW przyniosła mnóstwo pozytywów, by w kolejnej minucie zadeklarować, że żadna rewolucja w szkolnictwie nie wniesie nic dobrego. Następnie wypowiedziała się posłanka PO, która zamiast odnieść się merytorycznie do tez wnioskodawcy, postanowiła zmieszać go z błotem. Nie jest to ani nowa, ani wymyślona przez PO demagogia sejmowa - zakrzycz przeciwnika, upodlij go, jeśli nie masz argumentów przeciw jego poglądom. Rodzice dali amunicję partiom opozycyjnym, ale te nie wykorzystały potencjału. PiS przeznaczony czas poświęcił na wyliczanie, za czym głosował, przeciwko czemu głosował, jakie ustawy przygotował, a praktycznie nie odniósł się do samego referendum. Twój Ruch, czyli przemianowany Ruch Palikota zmarnował czas sejmowy na namawianie wszystkich obozów politycznych do debaty w tej sprawie.

Przykro mi, Polakowi, że wybrani w demokratycznych wyborach przedstawiciele narodu lekceważą głos tegoż narodu. Nikt nie ma patentu na mądrość, również twórcy referendum edukacyjnego. Jednak to zadaniem parlamentu właśnie jest posłuchanie głosu wyborców, przedyskutowanie poruszanych przez wnioskodawców kwestii i odniesienie się do nich w późniejszym głosowaniu. Odrzucenie referendum w pierwszym czytaniu jest deklaracją koalicji: "Problem nie istnieje, więc nie ma o czym dyskutować."

W sondzie rmf24.pl 61% głosujących jest przeciw posyłaniu sześciolatków do szkoły, 53% chce zmusić rodziców do wysłania pięciolatków do przedszkoli, 52% chce przywrócenia szerszej podstawy programowej, 58% chce zlikwidowania gimnazjów i powrotu do systemu 8+4, 56% chce ustawowo powstrzymać likwidację szkół i przedszkoli. Próba jest niewielka, bo zaledwie kilkunastotysięczna. W całym tym referendum jednak nie chodzi o to, jak ma wyglądać polska edukacja. Rodzice chcą sami decydować o tym, do jakich szkół mają chodzić ich pociechy. Koalicja PO-PSL odmówiła rodzicom tego prawa. Niestety, wyborcy to stworzenia o dość krótkiej pamięci...

poniedziałek, 4 listopada 2013

Rozwiązanie problemu z kibolami?

Za Słownikiem Języka Polskiego PWN:
kibicować:
1. «przyglądać się rozgrywkom sportowym i dopingować tych uczestników, z którymi się sympatyzuje»
2. «przyglądać się pewnym wydarzeniom lub wspierać czyjeś działania»
dopingować:
«zachęcać kogoś do większego wysiłku lub do walki»

Polonia Warszawa bankrutuje. W jednym sezonie klub gra w Ekstraklasie, w kolejnym już na jednym z najniższych szczebli. Rywalem klubu z Konwiktorskiej nie są już czołowe polskie kluby piłkarskie, lecz futbolowy zaścianek. Lokalnym rywalem nie jest już odwieczny wróg - Legia Warszawa. Teraz Polonia mierzy się m.in. z klubem z Łomianek - miejscowości znanej poza Mazowszem co najwyżej z Radia Kierowców, które opisuje korki przy wjeździe do Warszawy.

Wydawałoby się, że wojny sympatyków Legii i Polonii nie będą już miały miejsca na stadionach. Nic bardziej mylnego! Szukający wrażeń pseudokibice aktualnego mistrza pojechali do malutkich Łomianek, by z rozgrywek sportowych zamienić mecz Polonii w chuligańską bijatykę. Myślałem, że to odosobniony przypadek, jednak sobotnie wydarzenia z Gdyni wyprowadziły mnie z błędu. Pseudokibice Lechii Gdańsk, których ukochany klub nie rywalizuje już w tych samych rozgrywkach z lokalnym rywalem - Arką Gdynia, postanowili pojechać na stadion rywala i zdewastować obiekt sportowy i sąsiadujący z nim biurowiec. Odważni wandale za przeciwników znaleźli sobie krzesełka stadionowe, kratki kanalizacyjne i zawory wody. Straty oszacowano wstępnie na ponad sto tysięcy złotych.

To tylko kilka z ostatnich chuligańskich wybryków prymitywów nazywających się kibicami. Czemu tych osobników nie można nazywać kibicami? Odpowiedzią na to pytanie niech będzie definicja "kibicowania". Burdy na stadionach NIE SĄ kibicowaniem. Odpalanie rac i narażanie klubu na straty NIE JEST kibicowaniem. Rzucanie przedmiotów na murawę NIE JEST kibicowaniem. Dewastowanie obiektów sportowych i innych NIE JEST kibicowaniem. Ustawki NIE SĄ kibicowaniem. Jeśli ktoś ma inne zdanie na ten temat, to zaprzecza słownikowej definicji kibicowania, a co za tym idzie - ogłasza wszem i wobec, że jest analfabetą, ignorantem lub żyje we własnym, odrealnionym świecie.

Co zatem zrobić z armią bezmózgich worków mięsa? Sądy unikają skazywania kibiców z różnych powodów. Obecnie jest to niepoprawne politycznie. Do tego mamy przepełnione więzienia. Chuligani zastraszają też nierzadko przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Mam jednak propozycję, którą uznacie pewnie za żart, ale ja tu piszę jak najbardziej poważnie.

Wybudujmy więzienie wyłącznie dla chuliganów stadionowych! Nie musi być duże - problem przepełnienia sam się rozwiąże. Wystarczy do jednej celi wsadzić neandertalczyków będących sympatykami zwaśnionych klubów. Pseudokibica Cracovii wsadzić do jednej celi z sympatykiem Wisły Kraków. Chuliganów Legii sadzajmy razem z fanami Polonii. Wandali Lechii Gdańsk z zadymiarzami Arki Gdynia. Jeśli więzienie się zapełni, to tylko wtedy, gdy pseudokibice zwaśnionych klubów przestaną walczyć ze sobą. W takim momencie będzie można powiedzieć o udanej resocjalizacji. Wtedy być może pseudokibice staną się prawdziwymi kibicami i przekażą nowe wartości swoim młodszym kolegom.

Gdyby jednak nie doszło do resocjalizacji i przepełnienia więzienia, byłoby ono skutecznym straszakiem dla potencjalnych bandziorów stadionowych. Oczywiście pod warunkiem, że polskie sądy nie przymykałyby oczu na akty chuligaństwa. Dzisiejszy pseudokibic nie boi się więzienia, bo nawet w przypadku niekorzystnego wyroku odsiadka jest krótka lub w zawiasach. Pseudokibic nie boi się prac publicznych - przecież pójdzie z kolegami do swojego opiekuna i wymusi zaświadczenie, że przepracował wszystkie godziny. Nie boi się też grzywien. Komornik będzie bał się zabrać jego mienie. Chuligani rozumieją jedynie język siły. Trzeba im pokazać, że zawsze jest ktoś silniejszy. Więzienie dla kibiców mogłoby być właśnie takim miejscem, w którym pseudokibice na własnej skórze przekonaliby się, co znaczy dostać baty od państwa.